Islandia nieodmiennie fascynuje. I ja się też łapię na ten trend. Gdy widzę, że mogę w programie tv upolować jakieś kino z tego kraju, na pewno tego nie przegapię. Choć nie ukrywam, że mając w pamięci „Zimowych braci”, to kolejnego obrazu Pálmasona trochę się bałem.

„Biały, biały dzień” jest jednak dużo bardziej przystępny. Choć surowość narracji i obrazów jest podobna, sama historia jest po prostu dużo bardziej czytelna, zrozumiała.

Ingimundur jest policjantem, w chwili obecnej na dłuższym urlopie, po śmierci żony uznano bowiem, że ma objawy poważnej depresji. Silny facet, który musi chodzić do terapeuty i rozmawiać o uczuciach? No przecież to nie do zniesienia dla człowieka czynu. Mężczyzna szuka więc sobie zajęć, by nie siedzieć na tyłku, by nie rozpamiętywać…

Dużo czasu spędza z wnuczką, wciągając ją w swoje aktywności, remontuje dom dla córki. I pewnie po jakimś czasie doszedłby do siebie, gdyby w rzeczach żony nie znalazł śladu, który wskazuje na to, że był zdradzany. Teraz do żałoby, do żalu dochodzi jeszcze wściekłość na tego, kto kradł mu żonę. A człowiek w takim stanie staje się nieprzewidywalny. Szuka zemsty, ale i pogrąża się w rozpaczy, bo ta więź, jego uczucia nagle jakby tracą rację bytu…

Jest coś intymnego w tym obrazie, mimo całej jego surowości, mimo, że bohater nie okazuje uczuć poza gniewem. Ciekawy, choć niełatwy w odbiorze obraz.

Drugi z filmów można powiedzieć, że zaczyna się podobnie. Umiera jedno z małżonków, a drugie odkrywa ze zdumieniem, że nie znało prawdy o nim, że coś było ukrywane. W tym przypadku jednak twórcy postanowili nie tyle opowiedzieć o samym procesie żałoby, a o tym jak można się z niej podźwignąć, staną do walki z rzeczywistością, która ciągnie cię w dół. Dotąd oboje prowadzili farmę, choć zadłużeni, wciąż mając nadzieję na wyjście z dołka.

Po śmierci męża Inga ma wszystko na swojej głowie i próbując porządkować sprawy ze zdumieniem odkrywa, że spółdzielnia, z którą mocno byli oboje związani, od lat wykorzystuje ich narzucając mało korzystne dla nich rozwiązania. Gdy się próbuje im przeciwstawić, nagle duża cześć społeczności odwraca się od niej plecami – wolą nie zadzierać z silnymi miejscowymi układami, w których tkwili od lat, boją się zmian, widząc w nich jedynie katastrofę.

Poprzedni film Grímura Hákonarsona to popularne „Barany”, chyba więc idąc za tamtą popularnością „Daleko od Reykjaviku” przedstawiane jest jako komedia. Cóż, komedii w tym niewiele, tak naprawdę mamy do czynienia z dość kameralnym dramatem z niewielką domieszką kina społecznego. Ciekawe, ale bez rewelacji.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: MFF Nowe Horyzonty i Gutek Film