Green Book już w kinach i zewsząd słychać zachwyty. Rzadko kiedy zdarza się taka zgodność widzów i krytyków. W tym przypadku udało się połączyć ciekawą historię, ważny temat, ze świetną grą aktorską i szczyptą humoru, a w efekcie dostajemy film, który może się podobać. Nad trudniejszymi kwestiami się prześlizguje (np. homoseksualizm), z innymi rozprawia się zdecydowanie (rasistowskie poglądy muszą być pokazane jednoznacznie), a bijące z niego ciepło i dawka optymizmu (przyjaźń pokonuje wszelkie bariery) sprawiają, że mimo iż nie jest to typowa komedia, wychodzimy z kina uśmiechnięci i życzliwie nastawieni do świata.

Jeżeli pamiętacie „Nietykalnych” to schemat jest podobny – przypadkowe spotkanie, różne światy i charaktery, z czasem jednak obaj bohaterowie otwierają się na siebie, zaczynają się zmieniać.

Donald Shirley (Mahershala Ali) opływa w dostatek, jest gwiazdą która może spełniać wszystkie swoje zachcianki, mimo czarnego koloru skóry nie doświadcza w żaden sposób niechęci białych. Tony „Lip” Vallelonga (Viggo Mortensen) nie ma tyle szczęścia. Wychowywany we włoskiej rodzinie, nigdy nie miał szans na dobrą edukację, jakiś sukces życiowy. Mógłby oczywiście wykorzystać znajomości i związać się z mafią, ale ze względu na żonę i córki nie chce tego robić, łapie się więc wszystkiego co możliwe, najczęściej dorabia sobie jako bramkarz w klubach. Szansa, by jechać za niezłe pieniądze jako kierowca dr Shirleya, spada mu jak z nieba, choć rozłąka na dwa miesiące z rodziną pewnie nie cieszy ani jego, ani żony. Tak właśnie rozpoczyna się ta dziwna podróż na południe Stanów, do kolebki Ku Klux Klanu i krainy gdzie wciąż czarni muszą „znać swoje miejsce”. I tak oto jeden samochód z muzykami może zatrzymać się gdzie im się żywnie podoba, a Tony musi uważać, bo jego pasażer w wiele miejsc nie będzie wpuszczony albo narobi sobie kłopotów. Jak potrafi stara się chronić genialnego pianistę przed nieprzyjemnościami i choć sam był raczej niechętnie nastawiony do Afroamerykanów, teraz nie może się nadziwić, że ktoś może być tak zaślepiony w swoich przekonaniach.

Jadą. Mamy więc kino drogi i migawki z kolejnymi miastami, koncertami, przeplatane czasem zabawnymi, a innym miejscu bardziej dramatycznymi scenami. Rozmowy świetnie wykształconego i żyjącego w dość cieplarnianych warunkach pianisty i faceta, który jest równie dobry we wciskaniu kitu jak i korzystaniu z pięści, naprawdę wywołują uśmiech na twarzy. Jakże różne to spojrzenia na świat. I odmiennie również każdy z nich idzie przez życie. Shirley nie potrafi ukryć tego, że jest samotny, tworzy sobie iluzję, namiastkę bycia szczęśliwym. A Tony? Jemu niewiele potrzeba – dobrze zjeść, napić się od czasu do czasu, zabawić, a pieniądze są głównie po to by uszczęśliwiać żonę i zadbać o potrzeby rodziny. Obaj uważają, że w trakcie podróży przekazują swoją mądrość i doświadczenie drugiemu, czasem się kłócą, ale ewidentnie uczą się tego innego spojrzenia, starają się zrozumieć, a to przecież najważniejsza szkoła życia. Ich relacje, pragnienie akceptacji, są tu nie mniej ważne jak kwestie rasowe, nie oszukujmy się pokazane w sposób trochę uproszczony.

Źródłem humoru jest głównie Mortensen, rozgadany, prosty facet, który nie obraża się za byle drobiazg. To do niego czujemy sympatię, a doktorowi granemu przez Aliego raczej współczując i nie do końca akceptując jego sztywności i wycofania. Obaj jednak zagrali świetnie i to głównie dzięki nim ten film jest mądry, ale też pełen ciepła i nie ukrywajmy również humoru. Ich bohaterowie wykorzystują szansę jaką dało im to spotkanie. Bo czyż postaw społecznych nie zmienia się najlepiej nie na siłę, ale poprzez serce i przyjaźń?
Jeżeli Oscara ma zdobyć coś poprawnego politycznie, to mam nadzieję, że będzie to Green Book, a nie Czarna Pantera.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com

2 KOMENTARZE