Czy Mozart byłby geniuszem, gdyby nie był wychowywany w taki a nie inny sposób, czy miałby szansę rozwinąć swój talent? Z perspektywy czasu i przy dzisiejszych przekonaniach na temat potrzeb dziecka, jego rozwoju, łatwo nam wyrażać sądy, iż wszelkie zmuszanie do czegokolwiek jest czymś szkodliwym i że nie wolno ograniczać zainteresowań tylko z powodu naszego widzimisię. Tylko czy w ten sposób nie przegapiamy jakiejś iskry, która powinna być pielęgnowana, rozwijana w umiejętny sposób? Gdzie leży ta granica między inspirowaniem, a narzucaniem? Czy dorosły ma prawo do tego, by rozpoznając jakiś dar, ciągnąć dziecko w jedną stronę?
Z takimi między innymi pytaniami wychodzi się po seansie „Przedszkolanki”. Co ciekawe ten dramat o obsesji jest na tyle niejednoznaczny, że daje sporo materiału do przemyśleń. Wcale nieprzypadkowo wybrano ten film jako początek cyklu spotkań w kinie Atlantic, które poza seansem będą też okazją do dyskusji z psychologiem. Łatwo nam potępić postępowanie bohaterki, bo widzimy wyraźnie że przekracza ona pewne granice, mimo wszystko rozumiemy jednak to co się z nią dzieje, jej frustrację, a jednocześnie fascynację talentem jaki odkryła.
Sama pewnie nosiła długo takie pragnienie, próbowała odkryć w sobie podobną wrażliwość i dar do zachwycania innych słowami, wizjami jakie można dzięki nim stworzyć, emocjami jakie mogą one wzbudzać. Swoje ambicje zawodowe musiała schować głęboko do szuflady, pracuje jako przedszkolanka, jej życie jest pełne rutyny, a dzieci chcą iść swoją drogą, w nosie mając jej oczekiwania i zainteresowania poezją. Chwile szczęścia przeżywa na lekcjach poezji, tyle że jej twórczość nie wzbudza tam zachwytów, jako dość mało odkrywcza. I oto zupełnym przypadkiem słyszy jak jeden z uczniów mruczy coś pod nosem. Słowa, które składają jej się nie w przypadkowy zbiór słów, ale prawdziwy, pełen głębi wiersz. Tak bardzo chciałaby potrafić w podobny sposób wyrażać myśli i uczucia. A jeżeli tego nie będzie potrafić, to przynajmniej chciałaby sprawić, by talent tego 5,5 letniego chłopca został zauważony, mógł się rozwijać.
Jimmy jest dzieckiem, które nie do końca rozumie oczekiwania i naciski Lisy. On woli się bawić, być kimś zwyczajnym, a słowa które czasami sobie układa przychodzą same nawet nie wie jak i dają mu po prostu spokój, nie potrafi tworzyć wierszy na zawołanie. Ten rozdźwięk między jego zachowaniem i wyglądem, a jej podejściem do jego „geniuszu” stanowi tu oś dramatu, w którym trudno oczekiwać szczęśliwego końca. Choć nie tylko ona czuje w jego słowach coś wyjątkowego, jedynie ona nie potrafi pozbyć się wrażenia, że z powodu tego odkrycia, ciąży na niej szczególna odpowiedzialność za jego dalszy los.
Wszystko rozwija się w niespiesznym tempie, jest w tym filmie jednak ciekawy klimat, pewnego rodzaju napięcie, z którego czujemy że nic dobrego nie wyniknie.
Maggie Gyllenhaal stworzyła bardzo ciekawy, złożony portret kobiety, która potrafi poświęcić prawie wszystko dla nowego celu, jaki przed sobą zobaczyła. Ile było w tym własnych ambicji, frustracji, a ile prawdziwej czułości i miłości?
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: imdb.com