Jakoś na początku nowego roku ten film pojawi się oficjalnie w kinach, ale chyba już teraz warto ostrzec wszystkich, którzy zastanawiają się nad wybraniem się do kina. Lars Von Trier dla miłośników kina to nazwisko, które kojarzy się z kontrowersjami, nie dziwne więc, że i jego najnowszy film je wywołuje.
I prawdę mówiąc nie wiem za bardzo co o nim myśleć, jak się do niego ustosunkować. Przecież lubię czarny humor, nie unikam przemocy na ekranie, ba – nawet czasem zdarza mi się czerpać sporą frajdę z oglądania jakiś pokręconych pomysłów z psychopatami w roli głównej. A jednak w wypadku „Domu, który zbudował Jack” stwierdzam, że chyba moje granice tolerancji dla takich obrazów zostały przekroczone.
I nie chodzi nawet o drastyczność, ale raczej o jakąś perwersyjną przyjemność jaką wyczuwa się z pastwienia nad kolejnymi ofiarami, a potem nad ich ciałami.
Kim jest tytułowy Jack? Trochę samotnikiem, facetem cholernie inteligentnym, perfekcjonistą (z tendencją do natręctw), który zasmakował w zbrodni. Pierwsza była zupełnie przypadkowa, po niej jednak nastąpiły kolejne, a on traktuje swoje „dzieła” niczym sztukę, delektując się swoją pomysłowością i bezkarnością.
Gdy widzisz niektóre sceny, groteskowe, pokazujące śmieszność nie tylko policji, ale i samego bohatera, nawet zaczynasz się tym bawić, po chwili jednak kolejne sceny szybko zabierają ci uśmiech z twarzy. Patrzeć na diaboliczny uśmiech Matta Dillona, na to jak zabija, a potem bawi się w kreowanie scenek z ciałami, naprawdę nie jest zabawne. Von Trier wielokrotnie zaskakiwał i przełamywał różnorakie tabu, za każdym razem jednak miałem wrażenie, że te historie niosły ze sobą jakąś treść: mówiły o winie, odkupieniu, zadręczaniu się, lękach, obsesji. Tymczasem ta podróż wgłąb ziemi (do szeolu?) to jawna kpina z widza, prowokowanie dla zabawy, bez jakiegoś większego sensu. Odwołania do Bacona, Blake’a, czy wybitnego pianisty Glenna Goulda mają sprawiać wrażenie jakiejś głębi, poszukiwania natury zła, łączenia go z geniuszem i niezrozumieniem przez masy, ale przecież to nie jest żadne usprawiedliwienie i nie można go traktować poważnie. Zresztą ten geniusz Jacka, jest dość dyskusyjny, a fiasko jego kolejnych wizji i projektów architektonicznych pokazuje wyraźnie, że on sam nie wie czego chce. Jedno co wciąga go coraz bardziej, to zbrodnia. I w tym stara się osiągnąć mistrzostwo. Choć sam nie wie po co…
Wychodziłem z kina z ciarkami na plecach. Dlatego ostrzegam, szczególnie tych, którzy nie lubią czarnego humoru i bezmyślnego okrucieństwa. To film dla ludzi o dość specyficznej wrażliwości.
Jack nie robi z tego czym się zajmuje przez lata jakiejś misji, ale robi to po prostu dla zabawy, dla adrenaliny. I to właśnie jest przerażające.
Jakiś dziwny ekshibicjonizm, nabijanie się ze wszystkiego i frajda z tego, że ktoś się oburza, ma być chyba dowodem geniuszu artystycznego, żądaniem uwielbienia dla swojej odwagi twórcy jakiego oczekuje Von Trier. O ile szaleństwo Aronofsky’ego w Mother! mi się podobało, tu wychodzę raczej z niesmakiem. Doceniam odwagę, ale zastanawiam się nad kolejnymi granicami do przesunięcia i myślę o tym raczej z obawą. To takie kino, które może prowokować kolejne chore umysły do działania.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Christian Geisnaes, źródło: www.gutekfilm.pl