Pod koniec maja kolejna okazja, by zobaczyć w warszawskim Teatrze Młyn ich najnowszy spektakl „Seks, rosół i pieluchy”, pora więc troszkę o nim napisać. Jeżeli widzieliście na ich deskach choćby „Nagą Pragę”, czy „MaskaRadę Gminy” pewnie nie będziecie specjalnie zaskoczeni zaproponowaną formułą – mamy do czynienia ze spektaklem muzycznym, który ja sobie roboczo nazywam minimusicalem. Mini nie tylko ze względu na małą scenę, skromniejszy niż zwykle w przedstawieniach muzycznych zespół, czy nawet czas trwania (niewiele ponad godzinę). Mini trochę ze względu na skromną oprawę muzyczną (ale brzmi to świetnie) i dlatego, że wszystkie piosenki są cudownymi miniaturkami, z których każda opowiada o czymś. Nie ma tak do końca fabuły, dialogów, ale za to jest pomysł i temat przewodni. Tym razem są nim… bolączki i radości rodziców.
Teatr wykorzystuje ten motyw również w promocji przedstawienia, zapraszając rodziców razem z dziećmi i oferując, że przez ten czas, ktoś zaopiekuje się ich pociechami. Prawda że dobry pomysł?
Niby już przyzwyczaiłem się do trochę zwariowanej formuły spektakli muzycznych w Młynie oraz do zakręconych tekstów Natalii Fijewskiej-Zdanowskiej, ale za każdym razem wciąż zachwyca mnie prostota i oryginalność tego co możemy oglądać na scenie. W bardzo skromnej przestrzeni każdy detal, każdy ruch jest istotny, aby widz nie miał poczucia, że ktoś nie wie co ze sobą zrobić, że jedynie stoi i coś nuci półgębkiem. W „Seks, rosół i pieluchy” wszystko sprawia wrażenie lekkości, zabawy, ale jest dobrze dopracowane – nawet siedzący za klawiszami Igor Przebindowski angażowany w niektóre scenki, a Mikołaj Tabako (gitara, trąbka) ma równoprawną rolę jak trójka aktorów, czyli Agata Fijewska, Zuzanna Fijewska-Malesza i Jarosław Boberek. To głównie panie czarują nas swoimi głosami, ale panowie choćby w chórkach radzą sobie całkiem nieźle.
Będzie zabawnie, nostalgicznie i chwilami bardzo autoironicznie. Fajnie jest się zobaczyć trochę niczym w lustrze w kolejnych odsłonach rodzicielstwa. Radościach, wściekłości na otoczenie, zmęczeniu, niewyspaniu, fascynacji i niewiarygodnemu szczęściu, przeplatanym z kryzysami. Jak to się dzieje, że nagle jednym z głównych naszych zainteresowań stają się kupki dziecięce, kolki, choroby i pierwsze osiągnięcia naszych maleństw, a szczytem marzeń jest przespana noc albo meble z Ikei. Te teksty i melodie są zarazem bardzo proste, wpadające w ucho, a jednocześnie cudownie pokręcone, chwilami wulgarne, zaskakujące. Jak zwykle bardzo w punkt – samo życie drodzy państwo. Nawet na fantazje seksualne albo szukanie okazji do bliskości mimo, że dzieci zaanektowały naszą sypialnię znalazło się miejsce.
Najfajniejsze jest to, że ktoś potrafi tak celnie te wszystkie rodzicielskie bolączki, traumy i nerwice, ująć w tak zabawną i lekką formę. W przerwach między piosenkami jeszcze jedna rzecz, którą pewnie wszyscy jako rodzice dobrze znamy, ale wciąż nas rozwala: dialogi dzieci, które tłumaczą sobie różne zagadnienia i rozmawiają o tym kto ma rację. Uśmiech nie schodzi z twarzy. Mimo, że moje córy już prawie dorosłe pannice, pewnych spraw się jednak nie zapomina. Ostatnie opisywane „problemy” z tymi „potworami” co tylko siedzą na kanapie przed ekranem i piją colę, to taka bliższa nam rzeczywistość.
Spektakl polecam szczególnie młodym rodzicom – Wy będziecie mieli to wszystko najbardziej „na świeżo”. Zróbcie sobie randkę w teatrze!
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Rafał Latoszek, mlyn.org