Nie raz już zachwycałem się miniaturami scenicznymi Teatru Młyn. Nazywam je tak, bo rzadko kiedy trwają dłużej niż 70 minut, dostarczają jednak całej masy emocji i nie raz ciekawych przemyśleń.
Czasem rozśpiewane, lżejsze, ale nawet wtedy nie brakuje tam miejsca na bardziej trudne i bolesne sprawy. Natalia Fijewska-Zdanowska (scenariusz, reżyseria), ma dar do tego, by wychwytywać żywy język jakim się posługujemy, jak się kłócimy, przekomarzamy, jak wyrażamy nasze marzenia, tęsknoty, a jak bezradność. W najnowszej premierze udowadnia to po raz kolejny.
„Niedzielne popołudnie” to słodko-gorzki obrazek z życia pary. Pewnych rzeczy się domyślamy, pewne wiemy od początku, a niektóre dopiero zostaną nam zdradzone w trakcie. Od zwykłych przekomarzanek, żartów, codzienne narzekania, czułości lub tęsknotę za nimi, aż do słów, które być może nie powinny zostać wypowiedziane. A może powinny, skoro dusiło się je w sobie, skrywało lub z drugiej strony wyczekiwało się ich z obawą…
To nie jest kwestia jakiejś tajemnicy, wielkiego dramatu, który musi się pojawić, by nas zaintrygować – w sztukach teatru Młyn tak naprawdę często miałem tak, że nie były one dla mnie najważniejsze. Może dlatego, że często nie były zaskoczeniem? Zachwyca mnie jednak za każdym razem naturalność z jaką one są wplecione w normalne dialogi, w życie jakie dobrze znamy, stają się jakoś bardziej realne. To nie jest tylko wydumana scenka odgrywana przez aktorów, to są przecież sprawy tak dobrze nam wszystkim znane. To przyzwyczajanie się w związku do siebie, życie razem i obok siebie, ale już bez tego żaru jaki towarzyszy początkowym fazom związku, te drobiazgi za które się kochamy lecz i te które w nas siebie nawzajem drażnią, „mamusie”, których każdy telefon lub pojawienie się na horyzoncie może wywołać burzę… Dużo takich rzeczy tu jest. To męskie: „ale gdzie to jest?”… Wyolbrzymianie przez kobiety…
Jakbyśmy się w lustrze przeglądali. Różne nasze obawy, marzenia, rozczarowania, wątpliwości jak na dłoni. Śmiejemy się, choć tak naprawdę kontekst wcale nie jest taki zabawny.
Dwoje ludzi i mieszkanie, które ma ich łączyć. Ich dom. Ich miejsce. Na ile realnie ich, na ile to naprawdę czują? Kiedyś coś postanowili, obiecali sobie, a dziś łączą ich chyba bardziej obowiązki (dzieci), niż radość z wspólnej przyszłości jaka przed nimi. A może to tylko chwila słabości?
„Niedzielne popołudnie” na pewno warto zobaczyć. Paulina Holtz i Michał Sitarski potrafili wciągnąć nas na tę godzinę w swój świat, ale jednocześnie zrobić to tak, że widzieliśmy w nich siebie w różnych podobnych sytuacjach. Jak to jest, że niejednokrotnie wiele potrafimy wybaczyć, poświęcić, a czasem znowu jedna iskra, jakiś drobiazg wystarczy, żebyśmy wybuchli i z łatwością przychodzi nam przekreślać w emocjach wszystko to co między nami ważne, piękne i przez tak długi czas dzielone.
Proste, ale jakże pełne emocji! Kolejny dobry spektakl na deskach Teatru Młyn. Gdybyście chcieli – w grudniu „Niedzielne popołudnie” będzie jeszcze grane kilka razy.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: fot. Katarzyna Chmura-Cegiełkowska, www.mlyn.org