Teatr Papahema zachwycił mnie w „Calineczce dla dorosłych”, gdzie młody zespół połączył swoje siły ze „starymi” wyjadaczami czyli Teatrem Montownia, tworząc iście wybuchową mieszankę. Teraz wreszcie mogłem zobaczyć ich w spektaklu autorskim i od razu zgłaszam chęć ponownego spotkania. Aż żal, że w Warszawie robią przedstawienia jedynie gościnnie, bo chciałoby się zobaczyć w ich wersji opowieść o Marii Skłodowskiej-Curie, nad którą teraz pracują.
Grupa absolwentów kierunku aktorskiego na Wydziale Sztuki Lalkarskiej Akademii Teatralnej w Białymstoku (Paweł Rutkowski, Helena Radzikowska, Paulina Moś, Mateusz Trzmiel) tworzy przedstawienia, które są bardzo ciekawym połączeniem różnych form wyrazu. Lalki, scenografia, ruch, stroje, tu wszystko może stać się elementem opowieści, która może być interesująca i czytelna zarówno dla starszych, jak i młodszych.
Mam wrażenie, że w przypadku wystawianej na deskach Teatru Polonia „Alicji po drugiej stronie lustra” pewną trudnością w odbiorze przez tych najmłodszych widzów (choć im spektakl jest dedykowany) jest sam tekst i jego dość abstrakcyjna fabuła. Warto jednak docenić tę próbę i potraktowanie tej grupy odbiorców poważnie. Można by pewnie przecież pójść na łatwiznę, zaproponować jakieś dowcipne stroje i charakteryzację, wprowadzić na scenę dużo ruchu, gadżetów, najprostszy humor. Ale to nie ta ekipa. Ich propozycja to zabawa, ale bardziej wymagająca.
Przedstawienie w reżyserii Przemysława Jaszczaka łączy elementy z obu części książek o przygodach Alicji w Krainie Czarów, w sposób, który wydaje się spójny, ale zarazem dość abstrakcyjny. Chodzi nie tylko o samą kreację świata, sposób jego pokazania, zwariowanych bohaterów, ale i o świat emocji. Bohaterka to cieszy się z przeżywanych perypetii, to znów płacze, że chce wracać do domu, traci pewność siebie, wydaje się zagubiona. Czy te dylematy na temat własnej tożsamości, wizerunku, aby na pewno będą czytelne? W dodatku wszystko dzieje się dość szybko, więc dla maluchów może być niełatwe w odbiorze. To, co jednak może być zbyt złożone dla dzieci (a może ja ich nie doceniam?), docenią na pewno dorośli. Na scenie przewija się sporo postaci (brawa dla czwórki aktorów!), wyprawa w poszukiwaniu swojego odbicia, która staje się raczej serią zadań w drodze do zdobycia tytułu królowej, z każdą odsłoną zaskakuje różnorodnością rozwiązań i wykorzystywanych pomysłów (moje ulubione to oczywiście Kot i pokazanie w widoczny sposób zmiany wzrostu).
W dość prostej scenografii, dzieje się naprawdę bardzo wiele i to właśnie energię zapamiętam chyba najbardziej. Niewymuszoną czy udawaną, ale przemyślaną w każdym detalu – nawet, gdy tempo akcji trochę spada, pojawiają się piosenki, które wcale nie są infantylne (nie mogliśmy się zdecydować czy bardziej nam to przypominało twórczość solową Kasi Nosowskiej, czy Moniki Brodki). A za tempo przedstawienia i zmiany strojów, duże brawa! Za pomysły scenograficzne również brawa dla Mateusza Mirowskiego!
To było naprawdę ciekawe doświadczenie: pojawić się na takim spektaklu nie jako rodzic, który musi pilnować dziecka, żeby nie kopało w fotel przed nim (pozdrawiam dziewczynkę siedzącą za mną), tłumaczyć na bieżąco i sprawdzać reakcji. Na tę godzinę sam mogłem spróbować stać się dzieckiem i cieszyć się tym, co oglądam na scenie.
Teatr Papahema stworzył spektakl bardzo oryginalny, plastyczny, może i trochę wymagający dla młodszego widza, ale bardzo interesujący dla starszych. Nie mają własnej sceny, wielkich dotacji, sami uzbierali kasę na przygotowanie spektaklu (zerknijcie jak), więc warto teraz szukać okazji, by zobaczyć, że robią fajne rzeczy i pokazać, że ludzie to doceniają.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com