Na pierwszy rzut oka „Kamerdyner” Filipa Bajona może wydawać się dość prostym melodramatem. Mamy mezalians, rodzinne sekrety, namiętność i otoczenie, które nie pozwala być razem dwójce młodych ludzi. Dużo ciekawsze w tym filmie jest jednak tło, historia romansu jest opowiadana. Nigdy dotąd w naszej kinematografii nie opowiadano tak barwnie i ciekawie o losach Kaszubów, o terenach gdzie historia splotła losy Polaków i Niemców w dramatyczny sposób. Choćby za to należą się reżyserowi duże brawa. Zrobił film, który pokazuje nam kilka dekad, które na tych ziemiach bardzo wiele zmieniły i ludzi, którzy walczyli o to, by coś się zmieniło, nie zawsze do końca przewidując wszystkie konsekwencje. Od jednej, do drugiej wojny, upłynęło tak niewiele lat, ale nagle dla tych, którzy żyli tu przez setki lat, wszystko się kończyło. Gdy przychodzi ktoś i mówi, że to już nie jest twoja ziemia, bo tak zdecydował ktoś za ciebie, że nie jesteś już u siebie, trudno dziwić się narastającym napięciom, niechęci czy pragnienia odwetu. Kaszubi nie czuli się Niemcami, choć przecież wyrośli wśród nich, gdy przyszła upragniona Polska, trudno im nieraz pogodzić się z tym, że im nie ufano.
150 minut filmu nie dla wszystkich pewnie będzie seansem na miarę ich oczekiwań. Chyba po prostu przyzwyczailiśmy się do szybszego tempa, zawiązania jakiejś akcji i prowadzenia jednego, głównego wątku. Tu pewnie można by wskazać oczywiście takowy – teoretycznie jest nim miłość młodej córki pruskiego dziedzica i chłopaka ze wsi, bękarta, który został przygarnięty na dwór, uczucie którego przecież rodzina nie może zaakceptować. To jednak moim zdaniem jedynie pretekst do tego, by opowiadać przede wszystkim o niełatwych relacjach i trudnej historii ludzi zamieszkujących te ziemie.
Polacy, czy Kaszubi pod zaborami nie mieli szans na dojście do czegokolwiek większego, zawsze byli pełni kompleksów, ale i rosnącego pragnienia, by zmienić swój los. Dla Niemców znowu nie do pomyślenia były jakiekolwiek naruszeni w fundamentach ich świata. Wygodnego i choć nie tak wystawnego jak życie w stolicy, bo mieszkali na jakiejś głębokiej prowincji, jednak pozwalającego na poczucie, że jest się kimś lepszym. Służba miała znać swoje miejsce. Tak jak w przypadku Mateusza, który przecież wychował się razem z dziećmi Kraussów, jednak nie dla niego edukacja w Berlinie, czy lekcje fortepianu, choć ma niezaprzeczalny talent. Nie pozwalają mu zapomnieć o jego krwi, o jego pochodzeniu. A on? Jest dumny ze swoich korzeni, nie chce się od nich odcinać i gdyby nie Marita, być może nawet trzasnął by drzwiami. Dla niej zaciska zęby, gdy proponuje mu się liberię kamerdynera. Dzięki temu będzie świadkiem powolnego umierania tej rodziny, ich końca. Przybici różnymi nieszczęściami, bezwładnie unosząc się na falach nastrojów w Niemczech, aż do finału będą chcieli pozostać w swoim hermetycznym świecie.
Fabuła jest wielowątkowa, ale opowiadana jest niespiesznie i to czego tu brakuje to połączenia różnych scen w całość, która budziłaby jakieś większe emocje. Może dlatego część widzów spogląda z niecierpliwością na zegarki? A to przecież właśnie upływający czas, zmiany zachodzące w ludziach i wciągające ich w różne wybory, jest tu najważniejszy. Bajon nie stara się budować napięcia, opowiada trochę na chłodno, a my wiedząc jakie wydarzenia przed nami, znamy nawet kres tego wszystkiego. Tak niewielu mieszkańców tych ziem będzie mogło tu po wojnie próbować zaczynać od nowa…
Aktorsko jest ciekawie, choć wiele scen kradną dla siebie wcale nie młodzi bohaterowie, którzy niby są na pierwszym planie (Zydek i Fabijański), ale ich starsi koledzy i koleżanki (choćby Anna Radwan, Gajos i Woronowicz). Ale to co przede wszystkim zwraca uwagę to rozmach z jakim ta historia jest opowiadana, od dbałości scenograficznej, dużej ilości postaci na wszystkich planach, przez piękne zdjęcia plenerów. Jakże inne to od siermiężności i oszczędności do jakiej przyzwyczaili nas filmowcy próbujący robić coś historycznego.
„Kamerdyner” może nie jest filmem tak ważnym i tak dobrym jak „Wołyń”, ale to dobra próba przybliżenia nam kawałka historii naszych ziem. Żeby nikt Kaszubom nie wypominał jakichś niemieckich korzeni i żeby zapamiętać sobie tą lekcję: z ludźmi trzeba rozmawiać. I dla Gajosa. I również dlatego, że tak dobrego filmu kostiumowego nie było u nas już dawno. Warto zobaczyć.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Rafał Pijański