Na dziś wyciskacz łez. Prawdę mówiąc nie wiem jak go ocenić. „Pełnia życia” jest filmem przeciętnym, sprawnie opowiedzianą historią, gdzie jest miejsce na śmiech, na dramat, skonstruowaną tak, jakby była bardziej rozbudowanym trailerem – od punktu do punktu, dość przewidywalnie i bez jakiegoś wow! Jednak muszę to przyznać – oglądałem go z dużą przyjemnością. Po pierwsze chyba wszyscy uwielbiamy opowieści o harcie ducha, walce z przeciwnościami, miłości, która pokonuje wszystkie przeciwności. Potrzebujemy takich wyciskaczy łez od czasu do czasu. Niezbyt skomplikowanych, ale bardzo poruszających jakaś czułą strunę w nas, pełnych empatii, dających siłę. I taka jest właśnie „Pełnia życia”. A jeżeli dodamy do tego jeszcze fakt iż wszystko jest oparte na faktach i producentem jest syn głównego bohatera, tym bardziej łezka w oku może się zakręcić.
Ona i on. Młodzi, szczęśliwi, piękni. I nagle wszystko się wali, gdy on zostaje złożony przez polio do łóżka. W latach 60 wyglądało to tak, że nawet z respiratorem nie dawano pacjentom zbyt długiego życia. I pewnie nie tylko ze względów samego stanu zdrowotnego, ale i psychicznego – wegetować do końca życia w szpitali, gdzie nie możesz nic wokół siebie zrobić, a w początkowym etapie nawet nic powiedzieć, wydaje się po prostu koszmarem. Robin (Andrew Garfield) nie jest tu wyjątkiem. To jego żona Diana (Claire Foy), walczy za niego i o niego. I to ona natchnie go znowu chęcią do życia. Dla niej, dla syna… Byle tylko opuścić ten cholerny szpital, byle wyrwać się do domu, nawet jeżeli oznacza to ryzyko śmierci. Jak umierać to na własnych warunkach, w otoczeniu bliskich, mogąc po prostu zaznać szczęścia.
I taki jest ten film. Mimo bólu i koszmaru choroby, paniki, że respirator w każdej chwili może paść, oboje pełni są jakiejś radości, wewnętrznej siły. Są blisko i są razem. Szalone to wszystko, bardziej pełne humoru i szczęścia niż trudności, bo te po prostu są gdzieś tam z boku. Film ma być pochwałą siły do życia, miłości dzięki której udało się pokonać przeszkody, ma być symbolem walki o to by w osobach ciężko chorych widzieć nadal ludzi, myśleć o ich pragnieniach. Niezwykła biografia doczekała się laurki. Ale to dobrze, bo potrzebujemy takich obrazów dających nadzieję.
Kto widział zwiastun ten już chyba wie ile udało się Robinowi i Dianie razem przeżyć (dawano mu maksimum dwa tygodnie). Szkoda pewnie, że zabrakło głębi, że to trochę powierzchowne, ale za samą historię już należy się wyższa ocena – warto było ją opowiedzieć.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: www.monolith.pl