Ciekawa biografia wydaje się wyjątkowo dobrym materiałem na przebój kasowy, niestety rzadko okazuje się, by to przełożyło się na wielkość filmu, na to czy jest wart zapamiętania. W Teorii wszystkiego mam silne wrażenie, że zmarnowano potencjał materiału, skupiając się na jakimś fragmencie obrazu, a tracąc możliwość pokazania widzom tego co dużo ciekawsze. Możemy oczywiście spierać się na ile dało by się pokazać na ekranie prace i teorie Hawkinga, nazywanego jednym największych umysłów naszych czasów. Ale do cholery nie spodziewałem się, że zamiast opowieści o ciekawym człowieku i jego przenikliwym intelekcie, otrzymam dość banalne romansidło. No może przesadzam – melodramat. Bo do tego sprowadzić można „Teorię wszystkiego”.

Zero kontrowersji, jakiegoś napięcia, nawet dramat przecież wszystkim znany, więc trudno mówić o większych emocjach. Choroba (stwardnienie zanikowe boczne) dopada młodego doktoranta Stephena Hawkinga praktycznie na początku jego kariery w Cambridge. Pewnie gdyby nie wsparcie otoczenia i silna osobowość, nie byłoby tych wszystkich późniejszych prac, odkryć. Nietrudno się załamać, gdy ciało odmawia ci posłuszeństwa, gdy w którymś momencie nawet tracisz możliwość mówienia, a lekarze dają ci góra dwa lata życia. Hawking jakby kompletnie ignorował ten „wyrok” na siebie – żyje już lat 50. Dobry żart Pana Boga, zwłaszcza że słynny astrofizyk i spec od kosmologii jest też mocno deklarującym się ateistą. 

Ile w tym jego determinacji, a ile pracy i zaangażowania osób jemu bliskich, możemy się dowiedzieć właśnie z tego filmu. Powstał na podstawie książki jego pierwszej żony, która spędziła z nim 30 lat, trochę więc tłumaczy to fakt na co położony został nacisk w scenariuszu. Wszystkie odkrycia, praca naukowa jest trochę na drugim planie, a na pierwszy wysuwa się życie rodzinne i dramat zmagania się z chorobą, nie tylko samego Hawkinga, ale przede wszystkim jego towarzyszki życia Jane. Bliskość i gorące uczucie jakie było między nimi z czasem trochę się wypala, ustępując pod naporem codzienności, rutyny, zmęczenia. Ale przynajmniej jej uczucia pokazano wyraźniej, bo przy postaci głównego bohatera, prawie ich nie ma – to cierpiący, ale zawsze pełen optymizmu, chodzący wzór motywacji dla wszystkich chorych. Ba, nawet potrafi świetnie zadbać o swoje potrzeby i zmienić partnerkę na „lepszy model” bez cienia skrupułów.

I o tym jest właśnie ta historia. Dość poprawnie i powiedziałbym nawet nudno opowiedziana, z niewielkimi przebłyskami ironii i poczucia humoru, z jakich słynie autor „Krótkiej historii czasu”. Trochę ratuje całość rola Redmayne’a, bo chwilami jest naprawdę bardzo przekonujący, ale powiedzcie sami: czy to kwestia jedynie umiejętności aktorskich, czy po prostu zawsze tego typu role budzą ogromne emocje i pozostają w naszej pamięci na dłużej.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: fdb.pl