Läckberg i Marklund już zapoznane, pora na kolejną kobiecą gwiazdę kryminalną rodem z północy. Mari Jungstedt zasłynęła z tzw. serii gotlandzkiej, ale mi wpadł w ręce tytuł z nowego cyklu, którego akcja dzieje się na pięknej słonecznej wyspie Gran Canarii. Dla uściślenia dodajmy, że to już druga książka z tymi samymi bohaterami, czyli dziennikarką Sarą Moberg i byłym policjantem Kristianem Wede, ale spokojnie można czytać je niezależnie – poprzednia sprawa jest gdzieś wspomniana jedynie mimochodem, bo dzięki niej od początku mogą lepiej współpracować. Ona ma o czym pisać, a on, w tej chwili jedynie współpracując z policją jako tłumacz z konsulatu, nie jest tak mocno związany przepisami dotyczącymi tajemnicy śledztwa. Dla całej, bardzo licznej społeczności szwedzkiej na wyspie morderstwo dokonane na ich rodaczce jest wstrząsem, a ponieważ sprawa wcale nie jest tak prosta jak z początku się wydawało, nic dziwnego, że oboje chcą pomóc w rozwiązaniu sprawy.
Jest trup (i to nawet nie jeden), jest śledztwo, ale powiem Wam, że nawet ciekawsze od spraw czysto kryminalnych było dla mnie tu tło – nie zdawałem sobie bowiem sprawy jak mocno Szwedzi inwestują w te hiszpańskie wyspy, jak wielu ich tam przyjeżdża nie tylko na wakacje, ale osiada na stałe. Własna gazeta, knajpki, w których oczekują, że personel będzie mówił po szwedzku, luksusowe apartamenty, słońce, plaże, no po prostu raj. W ich kraju pochmurno i zimno, a tu żyć nie umierać i w dodatku ich emerytury czy pensje okazują się mieć tu dużo większą wartość niż w ojczyźnie. Wykupują więc ziemię, budują kolejne kompleksy dla podobnych sobie, spychając lokalną społeczność na totalny margines.
Choć częstym argumentem dla rozwoju turystyki są pieniądze dla tubylców, rzadko kiedy tak naprawdę stają się oni beneficjentami tych środków i ich życie naprawdę się poprawia. Za zwrócenie uwagi na te problemy autorka ma u mnie ogromnego plusa. Problem dotyczy przecież nie tylko Wysp Kanaryjskich i nawet nie tylko przepaści kulturowych i finansowych. Przecież nawet wielu turystów narzeka, że całe piękno jakiegoś zakątka, może szybko zostać zniszczone gdy bezmyślnie się je próbuje sprzedać zbyt wielu ludziom jako cel wypraw w poszukiwaniu ciszy, odpoczynku i czystej natury. Szukamy wymarzonego raju, a potem sami go niszczymy swoją pychą i egoizmem.
Kilka wydawałoby się nie związanych ze sobą wątków fajnie się krzyżuje, temperatura wokół bohaterów rośnie, a my, choć może i domyślamy się motywacji sprawcy, wciąż nie możemy go wskazać. Czyż trzeba więcej w kryminale? A tu poza schematem: ofiara-dochodzenie-sprawca, mamy naprawdę ciekawie zarysowany klimat wyspy, atmosferę w jakiej tkwią zarówno miejscowi, zmuszeni trochę do służalczości, jak i przybysze z północy, którzy wcale nie chcą się integrować, ale wolą stworzyć sobie na wyspie własny kawałek Szwecji, uważając że pieniądze załatwiając wszystko.
Będę szukał innych powieści Jungstedt – niby to literatura lekka, mało skomplikowana, ale dostałem ciut więcej niż w przeciętnym kryminale, więc chętnie sprawdzę czy tak jest również w innych jej powieściach. Mam wrażenie, że nieźle też potrafi wyważyć elementy akcji i psychologiczne rozważania swoich postaci, nie dołuje jak to często się skandynawskim autorom zdarza, ale i nie skupia się tak mocno na aspektach obyczajowych (np. życia prywatnego swoich postaci) jak np. Läckberg.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl