Kinowa legenda miecza

0
1765

Guy Ritchie ma już swój niepowtarzalny styl i grono fanów. Zdarzają mu się oczywiście wtopy, rzeczy słabsze, ale pod względem wizualnym, pomysłów na pokazanie pewnych scen, facet ma po prostu świetnego nosa. I tak jest i z „Legendą miecza”. Jest spora grupa kręcących nosem: to przecież nie jest legenda króla Artura, co on wydziwia, itp. Zrobił to po swojemu, bawi się pewnymi wątkami, miesza, robi z tego mieszankę widowiska, komedii, fantasy. Ale w efekcie dostajemy film, który po prostu jest świetną rozrywką. Pod tym względem robi wrażenie, wbija w fotel i nie mam zamiaru marudzić na mielizny scenariusza, efekciarstwo, czy takie sobie aktorstwo. Ritchiemu po prostu znowu się udało. I trzymam kciuki za sukces finansowy, bo może wtedy doczekamy się jeszcze jakiegoś widowiska historycznego? Robin Hood? To mogłoby być zabawne.

Na pewno na produkcję poszła spora kasa, bo już w pierwszych scenach czuć spory rozmach. Niektóre widoczki i sceny niczym z Władcy Pierścieni, sceny walk rodem z… No właśnie skąd? Bo to taka mieszanka efekciarskich filmów azjatyckich, ale jednak z domieszką jego własnego stylu: przyspieszeń, zwolnień, cofania scen, realizmu i przemocy. Podobnie jak z Sherlockiem – niby wciąż jest to kino bez ograniczeń wiekowych, ale najmłodsi mogą się trochę pogubić w tej historii. Choćby sceny z początku filmu, gdy oglądamy w ciągu niecałej minuty (?) proces dojrzewania młodego Artura. Rany ile tam się udało pokazać. I jeszcze ten podkład muzyczny. Nie, no, po prostu dla takich sekwencji jestem gotów oglądać filmy Ritchiego nawet po kilka razy.

O co w ogóle chodzi w tej historii. Camelot przez lata żył w równowadze między władzą ludzi i nie wchodzącymi im w drogę magami. Do czasu. Gdy Vortigern zapragnie korony swego brata, sięgnie po tajemne moce, ale nie interesuje go zawarte w nich dobro, szuka tam jedynie siły, by zgnieść wszystkich przeciwników. Cudem ratuje się z pogromu syn królewski, który potem dorasta gdzie w burdelu na rubieżach krainy. Chciałby żyć spokojnie, nie wchodzić w drogę nikomu, zapomnieć o dręczących go koszmarach, ale nowy król nie może ryzykować iż gdzieś tam żyje sobie potomek prawowitego władcy. Przecież może on być symbolem i zarzewiem rewolucji.

Jak się domyślacie tak właśnie się staje, choć Artur przez długi czas wcale na to ochoty nie ma. Ruch oporu to ludzie z misją, a jemu i jego przyjaciołom, dotąd zależało jedynie na pełnej kiesie. Zamiast fantasy, mamy do czynienia znowu z wątkami, które Ritchie uwielbia, czyli przekrętami, cwaniactwem i pomysłami rodem z filmu o gangsterach. Ale wiecie co? Wcale mi to nie przeszkadzało. Po prostu dałem się ponieść szalonemu tempu całości, efektom, bardzo dobrej mieszance współczesnej muzyki i montażu ze scenami rodem ze średniowiecza. Brak klimatu? I owszem. Ale za to jaka zabawa 🙂

PS Zarówno Charlie Hunnam, jak i grający jego wuja Jude Law bardzo dobrzy!

PS 2 Jak zwykle do kina biegiem z pracy w stronę centrum, więc ukłony dla Kina Atlantic 🙂 Tam nie muszę się martwić, że będzie kolejka na 20 minut albo, że cała sala będzie śmierdzieć popcornem.

Tekst: Robert Frączek www.notatnikkulturalny.blogspot.com