Na nowy rok coś ładnego – ciepłego, może i trochę uproszczonego, ale jak na film amerykański i tak bez patosu… Po prostu historia dość minimalistyczna, pełna dobroci, życzliwości, wybaczenia. Film biograficzny i choć pewnie, podobnie jak i ja, niewiele wiecie o Panu Rogersie, to w niczym nie przeszkadza, by zachwycić się tą historią.

W USA to postać uwielbiana od wielu lat, ktoś w stylu p. Zygmunta Kęstowicza u nas, tyle że program Pana Rogersa był nie tylko programem edukacyjnym jak nasz Zwierzyniec. Fred Rogers też występował z kukiełkami, też śpiewał, ale interesowały go prawdziwe historie o życiu, o tym jak sobie radzić z emocjami, szczególnie tymi trudnymi. Prowadzić program gdzie opowiada się o smutku, żałobie, złości, żalu i tym podobnych sprawach i jednocześnie nie przynudzać i stać się legendą, autorytetem? Nie każdy by pewnie tak potrafił.

Zawsze przecież znajdzie się ktoś, kto grzebiąc w życiu prowadzącego wskazałby jakieś wstydliwe momenty, coś co przeczy temu dobrotliwemu panu, który dla wszystkich jest dobry, który uśmiecha się z telewizora. Przez lata zostać nie tylko gospodarzem programu, ale kochanym panem z sąsiedztwa (bo Fred Rogers raczej nie miał w sobie nic z gwiazdy), empatycznym, skromnym, godnym zaufania – to naprawdę godne podziwu. I stąd też pewnie pomysł, by zrobić o nim też film.

Tom Hanks w takich rolach jest po prostu wyborny. I nie ma co więcej zbyt wiele pisać – to po prostu trzeba obejrzeć. To jak sfrustrowany dziennikarz dostaje zlecenie wywiadu i ma nadzieję dokopać się jakichś sekretów, to jak powoli ze zdumieniem odkrywa, że przesłodzony wizerunek o jakim od lat się słyszy, wcale nie jest maską, że ten facet tak ma. Dla każdego ma czas, poświęca swoją uwagę, dopytuje się o życie prywatne, a potem przy każdym kolejnym spotkaniu okazuje się, że o tych wszystkich imionach pamięta. Jest niczym świetny terapeuta, tyle że wszystko co robi, robi bezinteresownie.

Nie jest to typowy film biograficzny, bo w centrum jest właśnie dziennikarz (Matthews Rhys), ba, to on nawet okazuje się przez chwilę jest w centrum myśli o modlitw samego Pana Rogersa. Ale dzięki temu dotykamy właśnie istoty tego fenomenu, czyli tego, czego doświadczali ludzie stykający się z Fredem Rogersem. On by oczywiście zaprzeczył – niczego nie dokonywał, to sam człowiek zmieniał swoje emocje, swoje życie, wszyscy jednak czujemy jak wielkie dobro promieniowało z tego faceta, jak zarażał innych altruizmem, empatią, jak uczył otwartości, szczerości i tego jak uzdrawiać swoje życie.

Ktoś powie – zbyt słodkie, na pewno nieprawdziwe. I może rzeczywiście istnieją jakieś rysy na tym wizerunku, których tu nie pokazano. Ale tu nie chodzi jedynie o to by stawiać pomnik. Tu chodzi o pokazanie, jak niewiele czasem trzeba, by czynić dobro. I za to właśnie kocham ten film. W czasach gdy raczej autorytety się niszczy, tu mamy dowód na to, że one wciąż są do odnalezienie, tylko trzeba mieć otwarte oczy (i serce).

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: bigbeach.com