Niemcy mają Güntera Wallraffa, wcielającego się m.in. w imigranta szukającego pracy, Amerykanie Johna Howarda Griffina, który ze skórą pomalowaną na czarno przemierzał w latach sześćdziesiątych południe Stanów Zjednoczonych. Jak się okazuje jednak reportaż wcieleniowy był praktykowany i u nas, a sporą dawkę tego typu tekstów znajdziemy w zbiorze wydanym przez Wydawnictwo Poznańskie. Reportaże z lat 60 i 70 autorstwa Janusza Rolickiego, szczególnie te początkowe miały właśnie taki charakter. Zgłaszał się jako pracownik sezonowy do PGR, jako pomocnik na budowę, do przewożenia świń transportem kolejowym, zaciągał się na statki dalekomorskie… Pisał o tym czego doświadczał, o warunkach życia i pracy, notował obserwacje, rozmowy, starając się nie wychodzić z roli kogoś, kto jest po prostu ciekawy, ukrywając że będzie to potem oddawał do druku. Być może gdyby to zdradzał, wszystko by wyglądało inaczej. A tak… Naocznie mógł przekonać się o różnych absurdach, jakich pełno było w PRL i o tym co ludzie naprawdę myślą o sensie wykonywanej pracy.

Aż dziw, że część tych tekstów władza puściła mu do druku, ale może to kwestia pewnego wentyla bezpieczeństwa, zawsze można było kogoś wskazać jako kozła ofiarnego, zwalić na obiektywne trudności w budowaniu realnego socjalizmu i obiecać wdrożenie działań naprawczych. Dziennikarz z telewizji ma chyba większe poczucie sprawczości, w prasie teksty nie mają aż tak wielkiej siły rażenia, choć czasem udaje się wpłynąć jakoś pozytywnie na pewne sprawy. Komentarz Rolickiego pozwala na takie spojrzenie „po latach” – trochę to wspomnieniowe, próba wyjaśnienia kontekstu, szczególnie dla tych, którzy Polski Ludowej nie pamiętają, ale i refleksja nad tym czy coś się zmieniło dziś, nad tym jakie były reakcje po ukazaniu się jego tekstów w druku.

Choć czułem momentami, że nie ma we mnie aż tak wielkiej ciekawości jak przy reportażach współczesnych, to większość tych tekstów nadal fajnie się czyta. Autor miał swój styl, szlifował go, próbował wyłapywać co ciekawsze scenki i jak najżywiej je przedstawić w tym co pisał. Szukał tematów, które mogły być nie tylko interesujące dla czytelnika, ale jego zdaniem również ważnych społecznie, pokazujących jakiś problem do rozwiązania. Utarczki mieszkańców ze spółdzielnią, waletujący w akademiku studenci, pijaczki dorabiający przy rozładunku pociągów, czy wreszcie głośne sprawy medialne z tamtych lat jak szajka młodocianych gwałcicieli czy porwanie samolotu z Okęcia. Dziś te sprawy mogą wydawać się interesujące głównie dzięki warstwie psychologicznej, jaką próbował za każdym razem uchwycić Rolicki. Dlaczego – to pytanie zawsze kusi…

Reportaże niezbyt długie, szybko przechodzi się od jednego do drugiego. A jak ktoś zasmakuje to potem chyba pozostanie poszukiwanie antologii reportażu, dziś już trudnego do zdobycia. „Lepsi od Pana Boga” to lektura, która spodoba się szczególnie tym, którzy pamiętają i lepiej rozumieją tamte czasy. Mimo prób wyjaśnienia, komentarza, dla młodszych to chyba będzie trudne do ogarnięcia. Choć może się mylę – niektóre teksty, jak choćby ten o traktowaniu bohaterów Westerplatte, pewnie byłby aktualny i dziś, bo wciąż pod hasłem pamięci patriotycznej uprawia się politykę, dzieląc na lepszych i gorszych. A może i inne teksty byłyby równie trafne na opisanie dzisiejszych absurdów i poglądów ludzi – czy aż tak bardzo odeszliśmy od tamtej mentalności?

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl