„Czarne bractwo” może nieźle zaskoczyć widza. Chwilami komiksowe, zabawnie przerysowane, opowiada przecież jak najbardziej o poważnych problemach. I są chwile w tym filmie, gdy uśmiech znika z naszych ust. Jak choćby ta, gdy studenci spotykają się, by wysłuchać z ust świadka o tym jak wyglądały lincze jeszcze nie tak dawno temu. Spike Lee wykorzystał autentyczną historię, bo trochę pośmiać się z rasistów i Ku Klux Klanu, po raz kolejny dać wyraz swoim sympatiom dla ruchów jednoczących Afroamerykanów. To nie jest jednak do końca jedynie zabawa, ani agitka polityczno-społeczna, a raczej wyraz niepokoju, że pewne słowa znowu nabierają w USA znaczenia, zdobywają poklask. A są to słowa groźne i niepokojące. Bo choćby nie wiem jak wydawali nam się w tym filmie żałośni i skretyniali zwolennicy białej, protestanckiej supremacji, potrafią oni być również śmiertelnie niebezpieczni. Jeżeli uważa się, że nie ma nic groźnego w ich spotkaniach, naukach, zwyczajach, w którymś momencie można się zdziwić, jak od słów, łatwo można przejść do czynów.
Ron Stallworth, pierwszy czarnoskóry policjant w Colorado Springs, nie jest jakimś fanatykiem, czy nawet sympatykiem Czarnych Panter i nawoływania do tego by walczyć z systemem stworzonym przez białych, by gnębić czarnych. On chce zmienić ten system od środka. I choć jego środowisko mówi mu, że jest naiwniakiem, a wśród kolegów w pracy raczej trudno mu zdobyć szacunek, swoim zapałem i otwarciem na niekonwencjonalne pomysły zdobędzie wsparcie dla swoich pomysłów. Dodajmy pomysłów wariackich. No bo jak inaczej nazwać spontaniczną akcję, by wykonać telefon w odpowiedzi na ogłoszenie zamieszczone w prasie przez Ku Klux Klan i wyrazić zainteresowanie tym, by przystąpić do tej organizacji, bo z całego serca podziela się ich poglądy, nienawidząc wszystkich, którzy są inni. Doprecyzujmy: podając swoje prawdziwe imię, nazwisko i adres. Pełen profesjonalizm, nie?
Nie wiem co w tej historii jest autentyczne, bo aż się nie chce wierzyć, by wszystko policjantom się udało i by członkowie KKK byli aż takimi kretynami jak się ich maluje. Trzeba jednak przyznać, że mamy z oglądania tej historii na ekranie niezłą zabawę i od początku nasza sympatia jest ściśle ukierunkowana. Zobaczyć uśmiechniętego Johna Davida Washingtona, który z przekonaniem wyrzuca z siebie do słuchawki bluzgi na temat czarnych i te rozanielone miny jego słuchaczy, potakujących i zapraszających go do swojego grona – po prostu bezcenne. Będziesz świetnym nabytkiem Ron! Takich ludzi potrzebujemy! Czas przywrócić porządek! Na spotkania zamiast niego idzie inny policjant, grany przez Adama Drivera i ten duet sprawdza się w wątku komediowym bardzo dobrze.
Niby wiele rzeczy tu jest przerysowanych, trochę komiksowych, ale gdy dochodzimy do finału jaki nam przygotował reżyser, trochę jednak te nasze uśmiechy znikają, robi się gorzko i zaczyna do nas docierać, że z niechęci, braku tolerancji, upartego trzymania się swoich, choćby nieprawdziwych osądów rzeczywistości, krótka jest droga do przemocy, nienawiści i prześladowań. Pomiędzy scenami komediowymi przebija z „Czarnego bractwa” sporo goryczy na temat nierównego traktowania, uprzedzeń rasowych, hermetycznych środowisk niechętnych wobec jakiejkolwiek inności, obojętnie czy to katolik, Żyd, czy Latynos. Niby film opowiada o latach 70, ale wystarczy się dobrze rozejrzeć…
Ktoś pewnie mógłby powiedzieć: znowu film nie tylko poprawny politycznie, ale wręcz napastliwy wobec wszystkich, którzy mają prawo mieć inne poglądy, wzywający do zjednoczenia przeciw Trumpowi i wszystkim przeciwnikom. Jego prawo. Zamiast jednak psioczyć niech robią po prostu równie dobre filmy.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: www.tylkohity.pl