Po książkach m.in. Leszka Hermana, Macieja Siembiedy, czy ostatnio recenzowanej u mnie powieści Tadeusza Biedzkiego, oto kolejny polski autor próbuje wejść w buty Dana Browna. I nie ma w tym nic złego – wykorzystanie fragmentów historii, ciekawych miejsc, jakichś legend lub opowieści o tajemnicach lub skarbach aż samo prosi się o atrakcyjną formę, by czytelnik chętnie po taką mieszankę sięgnął. U jednych przybiera to formę bardziej sensacyjną, u innych przygodową, czasem znowu staje się rasowym kryminałem. Ważne jest jednak by sama akcja nie zasłoniła zupełnie tła i sprawy o jaką toczy się rozgrywka, bo to ona zwykle stanowi o oryginalności danej powieści.
Chyba wszyscy przyzwyczailiśmy się już do tajemniczych agentów obcych wywiadów, szajek złodziejskich wyposażonych o niebo lepiej niż policja, do pościgów, porwań, bójek i strzelanin. Ale gdy to wszystko zafunduje nam się w naszych realiach, miejscowościach mniej lub bardziej znanych, ale na pewno swojskich, przy okazji opowiadając jakąś ciekawą historię, to wszystko staje się sto razy ciekawsze. Paryż, Rzym, czy Florencja na pewno są ciekawe, ale przecież i u nas można znaleźć sporo tajemnic, skarbów, cudownych miejsc i zabytków. Nie ukrywam, że lubię takie połączenia, świetnie się przy nich bawię, dlatego podchodziłem do debiutu Grzegorza Gołębiowskiego z dużą ciekawością.
Wszystko zaczyna się od dość przypadkowego zdarzenia: w Archiwum Głównym Akt Dawnych zasłabł pewien staruszek, a gdy zabrała go karetka, okazało się, że zostawił przy swoim stoliku teczkę. Wzbudziła ona ciekawość Adama Floriańskiego, bo wcześniej zamienił kilka zdań ze starszym panem, z zaskoczeniem stwierdzając, iż poszukuje on informacji z tej samej parafii co on. Jakiś impuls nakazał mu zabrać teczkę i dopiero potem Adam zaczął tego żałować. Dowiedziawszy się, że jej właściciel nie żyje, a zawartość najwyraźniej budzi zainteresowanie różnych dziwnych ludzi, nie potrafił się powstrzymać, sięgając do jej zawartości. Tym samym wciągnął go wir wydarzeń, które okazały się wielką przygodą, ale i sporym ryzykiem.
W próbach rozwikłania tajemnicy okrytej przez staruszka pomaga mężczyźnie jego dawna znajoma – Anna jest specem od informatyki, a w szczególności od systemów zabezpieczeń (komu przypomniała się hakerka Lisbeth Salander z Millenium?). Ślady zawiodą ich na Dolny Śląsk, a krok w krok za nimi podążać będą bardzo niebezpieczni ludzie.
I to tak w zarysie fabuła. Stare wojenne dokumenty, mozolne próby grzebania w archiwach i w sieci, podpytywanie tych, którzy mogą coś pamiętać i rozmowy bohaterów, to nie jest może coś dla tych, którzy lubią szybką akcję, jednak Gołębiowski na tyle zgrabnie snuje tajemniczą intrygę, że czyta się to naprawdę fajnie. Może troszkę chwilami zgrzytają zbyt oczywiste fragmenty z wyjaśnieniami, wtrącane tu i ówdzie przysłowia, delikatna sztywność w opisywaniu działań i dialogów, ale nie psuło to jakoś bardzo przyjemności z lektury. Na plus na pewno fragmenty z przeszłości, które prowadziły nas jakby równolegle do odkrycia sekretów i zagadek z czasów obecnych – chętnie bym je poznał w wersji bardziej rozbudowanej. Uczynienie z bohatera pasjonata historii, dorabiającego tworzeniem drzew genealogicznych i szukaniem śladów po dawnych przodkach, daje nam też fajną możliwość przyjrzenia się troszkę specyfice takiej „pracy śledczej”. A że teraz będzie on szukał również ukrytych skarbów – cóż, on przynajmniej nie chce ich zatrzymać tylko dla siebie.
Ciekawe czy będzie ciąg dalszy wspólnych spraw prowadzonych przez Adama i Annę. Przecież nie tylko Dolny Śląsk ma swój tajemniczy i historyczny potencjał. Przeczytam na pewno z ciekawością. Bo nie ukrywam, że przy ostatnio panującej modzie na cegły po 600-700 stron, tym razem pozostawił mnie raczej z niedosytem. Może na przyszłość warto jednak rozwijać różne wątki, opisy, bo one naprawdę stanowią w dużym stopniu o klimacie powieści. Jeżeli rozwiązanie przychodzi zbyt szybko, nie ma tak dużej frajdy.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl