Nie ma co wkurzać się na producentów i dystrybutorów, którzy sobie wzajemnie robią konkurencję, ale może będzie warto porównać obie produkcje? Polska już za dwa tygodnie w kinach. A może w Atlanticu znowu jakieś pokazy przedpremierowe? Brytyjska produkcja oskarżana jest o to, że nie ma nic wspólnego z prawdą historyczną. I zastanawiam się o co krytykom chodzi najbardziej? O podobieństwo aktorów do prawdziwych postaci? O przebieg wydarzeń? O jakieś detale? Choćby jak mundury, czy malowanie na samolotach przez naszych chłopaków różnych symboli, od małych szachownic, aż po duże znaki dywizjonu (tego tu nie ma). W sumie mało istotne. Nie jest to dokument, a Amerykanie i Brytyjczycy nie raz pokazali, że o historii opowiada się przede wszystkim takim, by budzić emocje, by wiadomo było kto jest dobry, a kto zły, a niuanse pozostawiają historykom.

Wiadomo, że w takich produkcjach, szczególnie gdy opowiadają one o innych nacjach, trudno uniknąć zmiany punktu widzenia, pewnych stereotypów. Tu jednak, mimo uproszczeń, o których za chwilę i tak Brytyjczycy powiedziałbym, że postarali się nad wyraz: w centrum rzeczywiście są nasi piloci, Brytyjczycy nie zawsze są w porządku, a na koniec wprost nawiązano do tego jak nas Churchill kopnął potem w dupę, nie mówiąc nawet dziękuję. W niedługo ukazującej się książce (wznowienie Sprawy honoru), amerykańscy dziennikarze wprost nazywają to zdradą sojusznika, ale i film w mocny sposób pokazuje rozgoryczenie Polaków i ich przyjaciół. Byli bohaterami wtedy gdy byli potrzebni, latali na każde wezwanie, choćby będąc po kilkadziesiąt godzin na nogach, ryzykowali swoje życie, a skutecznością bili na głowę wszystkich innych. A potem? Wiadomo co po wojnie… Zostali nieliczni, którzy zgodzili się zrzucić mundur, zrezygnować z roszczeń i przyjąć jakąkolwiek pracę, choćby wcześniej byli poważanymi oficerami.
Spora część filmu to przygotowania do tego, by wpuścić Polaków za stery myśliwców, nauka języka, odrobina humoru gdy pokazuje się pewne nieuchronne utarczki między charakternymi żołnierzami. Początkowy brak zaufania (musimy ratować się byle kim), przeradza się w zdumienie i podziw. Wielu dziwiło się im, że tak bardzo rwą się do walki, a ich bojowe nastawienie mają tłumaczyć wizje tego co dzieje się w Polsce, choćby z ich bliskimi. Niemiec to wróg i trzeba go zwalczać na wszelkie sposoby… Choć pokazano też, moim zdaniem dość przerysowany portret młodego katolika, który ma opory moralne, by zabijać, buduje kaplicę. Nie brak więc tu sporych uproszczeń: Polak to narwaniec, romantyk podrywający kobiety, hulaka, który potrafi całą noc pić wódkę, by rano lecieć samolotem… Jakoś o ich przełożonym (Kent był Kanadyjczykiem, a gra go młody Gibson), nie ma aż takich stereotypowych scen.

Cała historia zbudowana jest głównie wokół dwóch postaci: Jana Zumbacha (Ivan Rheon) i Witolda Urbanowicza (Dorociński). Ponieważ jednak w scenariuszu zarysowano ich dość grubą kreską, trudno potem oczekiwać jakiejś większej głębi wydobywanej przez aktorów. Jest przyzwoicie i tyle. Jedyny plus w tym względzie, że używanie języka polskiego nie razi nas sztucznością, nawet jeżeli robią to aktorzy brytyjscy. A samo widowisko? Mnie nie przekonało. Bardzo podobne sceny walk nie miały w sobie jakiejś większej dramaturgii, nie łączyły się spójnie z tym co działo się na ziemi. Kolejne osoby znikały, inne cierpiały z tego powodu, wszystko jakoś tak w niby naturalny sposób płynie i nie ma tym większych emocji. Coś więc chyba zawiodło w scenariuszu, w pomyśle na ten film, byśmy choć z kilkoma z tych bohaterów zdążyli się zżyć. Chyba najbardziej zaciekawia nas wcale nie postać żadnego z pilotów, a młoda dziewczyna ze służb pomocniczych, która się z nimi zaprzyjaźnia.

Brawa za podjęcie tematu, ale już wykonanie co najwyżej średnie. Polakom będzie się być może podobać, bo wiadomo, że lubimy gdy opowiada się o nas dobrze, gdy czujemy dumę, ale na świecie ten film nie będzie zauważony, po raz kolejny więc szansa, by więcej osób mogło poznać tę kapitalną historię, przechodzi koło nosa. Czuć, że trochę zabrakło kasy, tyle że to tym gorzej wróży polskiej produkcji, bo boję się, że tam ich wcale więcej nie było.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com