Dziś w kinie Atlantic zaliczony po pracy seans z Dżentelmenami, powiedziałbym że całkiem udany i wreszcie chyba zbliża się taka chwila, gdy ze spokojem będę mógł zająć się serialami, bo w kinach nie będzie już nic super ciekawego. Na celowniku jeszcze dwa tytuły i chyba zrobię sobie przerwę. W końcu ile można odpowiadać na pytania: na co iść do kina? Nie mam zamiaru być na bieżąco z całym repertuarem, bo bym chyba zwariował. Zenek, 365 dni, różne Swingersy i chyba również nowy Vega po prostu mnie nie kręcą. Wystarczyło, że skusiłem się na Mayday, licząc na to, że może jednak będzie lepiej niż w typowych polskich komediach. Nie było.
No dobra, może troszeczkę. Gdyby jeszcze nie ten Adamczyk, wyeksploatowany do cna… Ale za to Adam Woronowicz sprawia, że jednak produkcji zupełnie nie skreślam. Szarżuje, ale przecież taka to już konwencja. Sztuka teatralna, która w wielu miastach jest przebojem, na ekranie sprawdza się średnio, bo farsa i przerysowania w filmie trochę kłują w oczy. Na pewno nie bawi tak, jak na scenie w dobrym wykonaniu, gdzie tempo, chemia między postaciami dają tyle frajdy. Scenariusz, rozbudowany zarówno o różne wątki dodatkowe (policja), jak i postacie, nie jest najgorszy, jednak to za mało na powtórzenie sukcesu teatralnego oryginału.
Przypomnijmy o co chodzi. Jan Kowalski, niby przeciętny typek, pracujący jako taksówkarz, prowadzi podwójne życie i to w sensie dosłownym. Jest sprawnym organizatorem i niezłym kłamcą, skoro udaje mu się żyć w dwóch związkach (i to obu sformalizowanych), mieszkać w dwóch domach i przez lata nikt nie zaburzył mu tej dziwnej równowagi. Jedna żona daje mu spokój, wytchnienie, ciepełko, u drugiej żyje pod pantoflem, ale wcale mu to nie przeszkadza. Dopiero wypadek burzy mu jego misterne plany, bo nagle obie małżonki zaniepokojone jego nieobecnością, oczekują że będzie cały dla nich. W dodatku jego niepewność co do podawania swoich danych adresowych wzbudza podejrzenia policji. Jak tu wszystko na nowo poukładać, jakie kłamstwa zafundować, żeby znowu przywrócić równowagę. W tym ma pomóc mu jego kumpel Staszek – powiedzmy wprost, raczej człowiek mało zaradny życiowo, nieatrakcyjny, ale za to o szczerym sercu. I chętny na dodatkowy zastrzyk gotówki w zamian za pomoc.
Bieganie od jednej do drugiej żony, od domu do domu, unikanie policji, potem jeszcze dodatkowo mafii, pogrążanie się w piętrowych intrygach, a w tym wszystkim dwóch facetów, którzy próbują się wzajemnie kryć i wspierać. Choć panie powinny być w centrum tej historii, cały plan kradną zwariowane pomysły obu aktorów. Jest slapstickowo, ale właśnie tak miało być. I można marudzić, że drugi plan taki marny, że dialogi chwilami drętwe, za to parę scen Woronowicza i Adamczyka naprawdę budzi uśmiech. Bywają momenty żenujące, ale generalnie tragedii nie ma. Szkoda tylko, że dobrej komedii też nie ma.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: kinoswiat.pl