Jan Favre. Być może ten pseudonim nic nikomu nie mówi, ale gdy doda się hasło StayFly, wiele osób skojarzy przeczytane w sieci historyjki, pełne humoru, ale także refleksji nad tym, jak układa się czasem życie i relacje z innymi. Blog StayFly i profil na FB, czyta blisko 20 tys. osób, które mówią: chcemy więcej! Nic dziwnego, że ich twórca postarał się wyjść naprzeciw ich oczekiwaniom. Bloger nie poszedł jednak na łatwiznę, zbierając to co już wisiało w sieci i publikując z uzupełnieniem, ale napisał coś zupełnie nowego. I wydał to zupełnie sam. Tak. Cały proces wydawniczy, reklama i sprzedaż, to jego dzieło. Ryzykuje, chce przekonywać treścią, a nie reklamą, która z nią nie ma nic wspólnego. I dzieli się swoim doświadczeniem, pokazując, że najważniejsza jest pasja i pewność, że ma się coś do powiedzenia/pokazania. Jeżeli tak jest, nie trzeba się oglądać na innych.
O czym jest ta książka? O życiu. Wściekaniu się na to, że się wyciągnęło gorszy los na loterii, żyje się w małym, szarym mieście, gdzie ludzie nie mają specjalnych perspektyw, a ich marzenia są bardzo przyziemne. Kombinowaniu jak by tu przetrwać kolejny tydzień z niewielką ilością gotówki, a jednocześnie przynajmniej w weekend zabalować. O tym, jak trudno czasem pogodzić perspektywy dorosłych i ludzi młodych, jak są to zupełnie inne światy. O pragnieniach, by być kimś innym, i o tym jak sukces może dać kopa w dupę, gdy nie jest się na niego przygotowanym.
Jednego dnia jesteś prawie nikim, poza kilkoma osobami znajomymi nikt cię nie zauważa i nie szanuje, a potem wchodzisz niczym w cudowny sen, w którym każdy chce się z tobą przyjaźnić, ma dla ciebie dobre słowo. Co się takiego zmieniło, czy rzeczywiście w dobie mediów społecznościowych tak niewiele potrzeba do tego, by poczuć się królem życia? Jeden dobry numer? Siedzisz i obserwujesz jak rośnie liczba lajków i przeliczasz to na kasę z reklam. Tylko co dalej?
Jan Favre pisze o ludziach młodych, przygotowujących się do matury, by jeszcze bardziej uwypuklić tę presję jaką sporo z nich odczuwa – kończy się szkoła, trzeba myśleć o przyszłości, stać się odpowiedzialnym, nie wiedząc co nas czeka… Nie wszyscy przecież mogą liczyć na wsparcie rodziców (albo raczej na ich kasę, bo na prawdziwe wsparcie oby mogło liczyć jak najwięcej), a nie wszyscy mają różowe perspektywy.
„Lunatycy” to świat ludzi młodych, pełny tego, co ich otacza (choć moja 17-letnia córka twierdzi, że aż tak źle nie jest): alkoholu, narkotyków, imprez, muzyki, bluzgów i bezcelowych pogaduszek. Gdy się jednak przyjrzymy trochę dokładniej, będziemy widzieli ile w tym wszystkim samotności, wołania o akceptację, o uwagę. Główny bohater – Michał SirNick Sernicki przeżywa pierwszy poważny związek, a jednocześnie próbuje okiełznać zupełnie nową dla siebie sytuację.
Można tu znaleźć trochę podobieństw do filmu „Jestem Bogiem”, ale pewnie dlatego, że dla wielu młodych ludzi ta muzyka jest bardzo ważna. „Nawijać” może każdy, liczy się osobowość, dar, pisanie tekstów, a do nagrywania nie potrzeba wielkich studiów nagraniowych. Szkoda, że pewne działania „showbiznesu” nie zmieniają się od lat i również to wygląda podobnie jak i w filmie. Gdy osiągasz sukces, nagle masz wokół siebie mnóstwo „przyjaciół”, ludzi, którzy chcą ci „pomagać”, kuszą wejściem w sfery, które dotąd były nie dla ciebie. Muzyka, tak ważna dla Michała jest tu motorem całej akcji, jego sposobem na wyrażanie siebie. Siłą jego tekstów była szczerość, ale i frustracja. Czy po tym jak zgarnie pierwszą kasę z koncertów, nadal będzie sobą – pełnym pasji młodym człowiekiem?
Fakt, że w dużej części książki siedzimy tak naprawdę w głowie tego chłopaka, sprawia że dużo lepiej rozumiemy różne jego decyzje, lęki.. Sama fabuła nie jest bardzo skomplikowana, ale wciąga nas błyskawicznie.
Jest w tym jakiś nerw, choć również miejsce na refleksję. Zastanawiam się jedynie nad tym, czy młodzi ludzie, w wieku Michała zrozumieją taką powieść – dla nich mogłaby być pomocna w wielu sytuacjach. Mam jednak wrażenie, że takie historie docenia się dopiero, gdy samemu popełni się trochę błędów i odczuje ich konsekwencje na własnej skórze.
W każdym razie „Lunatyków” polecam!
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl