Uwielbiam takie filmy. Jako wstęp do notki mam ochotę napisać najpierw o własnych emocjach. O lekturze, która płynęła na wybór studiów, o fascynacji Arką Jeana Vanier, o praktykach, przeróżnych spotkaniach… O doświadczeniu, że osoby z różnymi ograniczeniami rozwojowymi, również dotyczącymi sfery intelektualnej, mogą wiele nam dać, mogą wiele nauczyć. I w świetle tego doświadczenia ze smutkiem patrzę na to jak decyzja sędziów trybunału, wywołuje wiele negatywnych reakcji. Nie tak łatwo jest uregulować prawem, czy nakazać to, że dziecko, niezależnie jakie by nie było, urodzi się otoczone miłością. Zwłaszcza, że jak wszyscy wiemy sam fakt urodzenia jeszcze nie kończy sprawy, a raczej zaczyna niełatwą drogę pełną komplikacji, na której rodziny pozostają same. Bez pomocy państwa lub ze znikomą pomocą.

Ten film, choć nie dotyczy przecież Polski, świetnie to pokazuje. Bo problem jest na całym świecie. Najpierw musi zmienić się mentalność, prawo w trochę innym zakresie, niż wyobrażają sobie to nasi politycy, dumni, że chronią życie. Którzy nie rozumieją i dalecy są od tego, by zajmować się rodzinami i dziećmi z takimi trudnościami, nie w teorii, ale w praktyce. Tak jak ci dwaj pozytywni wariaci, o których opowiada ten film. Dość wstępu. Choć czytając dalej o fabule i moich emocjach, zrozumiecie czemu dziś właśnie tak.

Film twórców przebojowych „Nietykalnych” nie jest takim samym ciepełkiem, który wtedy nam zafundowano do serducha, choć opowiada o podobnej historii. Ba, nawet niejednej. Ma w sobie jednak dużo więcej goryczy, coś z dokumentu (bo historia jest autentyczna), a mimo wszystko chyba nawet jeszcze bardziej potrafimy z szacunkiem pomyśleć o wszystkich tych, którzy pracują z ludźmi z różnymi zaburzeniami rozwojowymi. I z sympatią o ich podopiecznych. Bo przecież ta „trudność” jaką definiujemy czasem w kontakcie z nimi, nie wynika z ich złej woli, a często różne napady agresji, wywołujemy my sami, nie potrafiąc podejść do nich w odpowiedni sposób.

Nadzwyczajni to opowieść o ludziach, którzy w odruchu serca postanowili poświęcić się pracy z tymi, z którymi nikt pracować nie chciał. Serio. Lekarze, różne ośrodki, gdy już tylko kończył się okres, w którym musiały się nimi zajmować, bo np. byli nieletni, potem machali ręką. Co mają więc zrobić rodziny, które i tak poświęcają im masę czasu? Zgodzić się na faszerowanie lekami zmieniającymi ich dzieci w rośliny? Bruno i Malik (świetni Vincent Cassel i Reda Kateb) prowadzą dwa podobne do siebie ośrodki o organizacje i robią to nie ukrywajmy trochę na wariackich papierach, bo przy pomocy przyjaciół, sponsorów, rozwiązując problemy w nietuzinkowy sposób, często ostatnią chwilę. Dla nich ważne jest, by być dla każdego ze swoich podopiecznych, nawet całą dobę do dyspozycji. I wciągają w to innych  – zbierając tzw. dzieciaki ulicy, młodych ludzi bez zajęcia, z biednych domów, by czynić ich wolontariuszami dla ludzi z zespołem Downa, z Aspergerem, autyzmem i masą innych zaburzeń. Wyciągają do nich pomocną dłoń, ucząc czym jest taka praca i przygotowując do zawodu, do studiów w obszarze pomocy socjalnej, pedagogiki, rehabilitacji…

I do takich ludzi, którzy poświęcają prawie całe swoje życie, przychodzą urzędnicy z oskarżeniami, że to przecież samowolka, że niesprawdzone metody, że ryzyko, że nieprzygotowani opiekunowie bez profesjonalnych szkoleń itd. Ech…

Że przesłodzone i unika opowiadania o trudnościach? Ale za to jakoś lepiej na sercu się robi, że są takie osoby.

Może i nie będziecie płakać jak na melodramacie, nie będziecie śmiać się jak na komedii, ale zachęcam Was do zobaczenia tego mądrego i wzruszającego filmu. Choćby po to, by zrozumieć to ile dla ludzi z różnymi ograniczeniami znaczy każda cząstka życia, w której doświadczają samodzielności i akceptacji. I jak ważne jest, by ich w tym wspierać. Samemu ucząc się od nich być może nawet więcej, niż oni od nas. Bo ten cytat z filmu, który wpisałem w tytule notki jest jak najbardziej prawdziwy.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: kinoswiat.pl