Czytałem sobie małymi kawałeczkami przez parę tygodni, ale to nie znaczy, że lektura jest nudna. Po prostu przekopywanie się przez masę nazwisk, dat, cytatów, wolałem sobie dawkować. Nie znając praktycznie wcale twórczości pierwszej z bohaterek, słabo znają twórczość drugiej, a nic nie wiedząc o ich biografiach, nie miałem łatwo. A mimo to cieszę się z przeczytania tej książki.
Dwa niebanalne życiorysy kobiet, które w swojej epoce czuły się tłamszone, nie mogły w pełni rozwinąć skrzydeł, ale jeszcze ciekawsze dla mnie było to, jak zmieniało się ich postrzeganie w trakcie ich życia, a jak zmieniało się po śmierci. Ktoś kto był postacią kontrowersyjną, odrzucaną przez społeczeństwo, nagle w oczach kolejnego pokolenia, mediów, krytyków, zyskuje status statecznej małżonki, pani domu, opiekunki domowego ogniska. Zważywszy na to, że sama zainteresowana raczej parsknęła by śmiechem, to fascynujące jak można poprzez jakiś dobór wspomnień, tekstów, biografię pisaną po śmierci, zupełnie zmienić czyjś obraz. Do tego stopnia, że twórczość i przesłanie się rozmywa, przestaje być ważne. Woolstonecraft swoją twórczością przecierała drogę nie tylko kobietom-pisarkom, ale wszystkim przyszłym ruchom feministycznym walczącym o równe prawa, a mimo to przez długi czas była odrzucana przez środowiska lewicowe jako hipokrytka. Czy dlatego, że ulegała uczuciom i otwarcie o nich pisała? Małżeństwo lub jakieś emocjonalne załamania i dopominanie się odwzajemniania miłości, miałoby przekreślać wartość jej tekstów, w których uznawała małżeństwo za jedną z form opresji. Sporo tu takich ciekawostek. Ale też i ich życie nie było banalne.
Matka i córka. Tyle, że choć pierwsza była zawsze wzorem dla drugiej, praktycznie się nie znały – Marry Wollstonecraft zmarła praktycznie zaraz po porodzie córki. Obie mimo na pewno gorszego startu edukacyjnego, same chłonęły do dziecka literaturę, sztukę i filozofię – może stąd też ich ambicje, by mieć prawo wyrażać się w dyskusjach, czy piórem podobnie jak mężczyźni. Nie chciały dać się zepchnąć do roli, jaka była kobietom w wiktoriańskiej Anglii przypisana. Choć jedna i druga w pewnym momencie życia zależna była (choćby finansowo) od mężczyzn, wiązały się z nimi uczuciowo, to jednak cały czas toczyły walkę o to, by poszerzać swoją sferę wolności, również prawa do pisania i zarabiania w ten sposób pieniędzy. Nazywane za życia skandalistkami, nie doceniane, dziś mogą być odkrywane na nowo – odwagę i oryginalność można znaleźć nie tylko czytają ich biografię, ale i w twórczości, choć pewnie lata krytyki i spłycania interpretacji sprawiły, że pomija się je na listach najsłynniejszych pisarzy epoki.
Kolejna ciekawostka – gdy Mary Shelley po śmierci męża walczy o jego dobre imię i zbiera jego twórczość, by nie zginęła ona w mrokach niepamięci, jej wkład w to dzieło jest lekceważony, ale gdy ukazały się pierwsze wydania Frankensteina, mimo jej autorstwa, wszyscy uważali, że największy wkład w kształt powieści miał jej mąż. I takich kwiatków tu jest więcej. Mężczyzna ma prawa, decyduje, rządzi, kobieta ma być posłuszna i jej rola we wszystkim jest drugorzędna. Zobaczcie ile lat upłynęło od czasu, gdy one głośno mówiły o tym jakie to niesprawiedliwe.
Ciekawa jest konstrukcja tej biografii – wzajemne losy się przeplatają, choć przecież dzieli je kilka dekad. Warto sięgnąć, mimo że to cegła mało zachęcająca wyglądem (z ponad 800 stron blisko 300 to przypisy, bibliografia, indeks nazwisk). To nie tylko historia dwóch niezwykłych kobiet, ale i ciekawe spojrzenie na epokę, w której duch przemian pojawił się w sposób bardzo gwałtowny, a ci którzy wtedy tworzyli, mieli ogromny wpływ na kolejnych myślicieli, filozofów i twórców, zmieniających nasze spojrzenia na świat, problemy społeczne, na to czego potrzebujemy, by budować rzeczywistość bardziej sprawiedliwą. Marzyciele, teoretycy, hipokryci, rewolucjoniści, szaleńcy, gorszyciele, geniusze. Sami przekonajcie się, że ta książka jest pełna takich postaci.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl