Premiera w Polsce zdaje się, że na Festiwalu Nowe Horyzonty, ale już za kilka dni wszyscy będą mogli sprawdzić, czy warto było czekać 25 lat. Bo mniej więcej tyle czasu ten projekt czekał na swój finał. To chyba jeden z bardziej pechowych obrazów, ale Terry Gilliam nie przestał marzyć, mimo kłopotów finansowych, prawnych, zdrowotnych, czy nawet śmierci aktorów. Obsada się zmieniła, ale film wreszcie ukończono. Oglądając go prawdę mówiąc miałem bardzo mieszane uczucia. Na pewno zachwycił mnie rozmach tej opowieści, pewna konsekwencja w mieszaniu elementów z powieści, miraży i realizmu. To przygoda, baśń i komedia w jednym. Zabrakło mi jednak w tym wszystkim chyba właśnie humoru, jakiegoś charakterystycznego rysu szaleństwa jaki był odczuwalny w poprzednich obrazach reżysera.

„Człowiek, który zabił Don Kichota” to historia o kręceniu filmu (czy raczej reklamy), przez znudzonego i trochę wypalonego reżysera (Adam Driver). W tle jeszcze jeden film, który przed laty nakręcił on w tych samych miejscach, jego autorska wizja na temat słynnego błędnego rycerza. To właśnie ten obraz, który ma być natchnieniem dla nowych pomysłów, staje się początkiem zwariowanych perypetii naszego bohatera. Młodzieńcza i pełna pasji praca, zarażała wtedy innych ludzi do tego stopnia, że zmieniało się ich życie. Nawet jemu samemu ciężko będzie uwierzyć jak bardzo.

Jonathan Pryce świetnie sprawdza się w roli szewca, który przed laty uwierzył w to, że jest prawdziwym Don Kichotem. Teraz Toby na pewien czas stanie się jego giermkiem (czy raczej gmerkiem) Sancho Pansą. Sam już w pewnym momencie zacznie wątpić w trzeźwość własnego umysłu, bo to czego będzie świadkiem, mocno go zmieni. Ze znudzonej, rozkapryszonej gwiazdy która zauważa jedynie tych, którzy mu płacą, stanie się na powrót kimś kto docenia życie ze wszystkimi jego barwami.

Gdybym miał się zastanowić co mnie najbardziej zawiodło, wskazałbym bym chyba obsadę ról drugoplanowych – zarówno szef Toby’ego, jego żona, ekipa filmowa, czy też rosyjski milioner, któremu wszyscy wchodzą w d…, żeby uzyskać nowy kontrakt reklamowy, to towarzystwo jakby z zupełnie innej bajki: przerysowanej i nudnej. W dodatku sceny z nimi to humor na bardzo niskim poziomie (no chyba, że jako super zabawne mamy traktować żarty z Trumpa). Gdzie ta oryginalność i absurd, który tak bawił nas w Latającym cyrku Monty Pythona?

Najciekawsza za to jest tu wędrówka, podróż między realnością i fantazją. Gdyby wszystko sprowadzić na tym świecie do pieniędzy i pogoni za nimi jak w finale, chyba rzeczywiście lepiej byłoby oszaleć.

Całość sprawia wrażenie trochę chaotycznej i choć bawiłem się nieźle, ze smutkiem stwierdzam jednak zawód. Po prostu liczyłem na coś, co będę długo wspominał i wskażę jako jednego z pewniaków do filmu roku. A tak niestety nie jest.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: www.gutekfilm.pl