Gdy ma się do czynienia z pisarzem, który stworzył jedną z najsłynniejszych powieści XX wieku, a jednocześnie cały świat, z jego historią, legendami, językiem, ludami, to chętnie weszłoby mu się do głowy, by choć trochę zakosztować jego geniuszu. Z produkcji Dome?a Karukoskiego chyba jednak mało kto będzie zadowolony. Nie chodzi jedynie o to, że skupia się on na dzieciństwie i młodości J.R.R. Tolkiena, a kończy jego biografię jeszcze zanim zabrał się ona za pisanie powieści. Mam wrażenie, że tak naprawdę nie dowiadujemy się o autorze nic takiego, co by dawało nam odpowiedź na pytania o wyjątkowy charakter jego twórczości.

Widzimy zatem jego dzieciństwo na wsi (jak rozumiem później stanowiące inspirację do opisów Shire), potem wymuszoną wyprowadzkę do miasta (Birmingham pokazane w filmie niczym nory orków pełne ognia i niewolniczej pracy) i wreszcie śmierć matki, która wymusiła tułaczkę po rodzinach zastępczych i kompleksy chłopaka, którego na nic nie było stać, uzależniony był od humorów swoich opiekunów.

Nawet rodzące się uczucie nie miało szansy na rozkwitnięcie w pełni, młodzi skazani byli najpierw na jakieś ukrywanie swoich spotkań, a potem na długie rozstanie. I mimo, że potem Edith i tak została jego żoną, dylematy sercowe nie były proste. Choć lubił naukę, pewnie nie było mu łatwo gdy studia w pewien sposób zostały wymuszone.

Na pewno zabrakło mi wątku dotyczącego jego wiary (a przecież nawet mówi się o jego beatyfikacji), mamy jedynie postać księdza, który opiekuje się nim po śmierci matki, ale Tolkiena w żaden sposób nie wiążemy z religijnością, jakby specjalnie reżyser ten temat starał się omijać, a z opiekuna robiąc potwora.

Dużo więcej czasu poświęca przyjaźni. Ale nie tej z którą kojarzymy bohatera, czyli np. ze spotkaniami Inklingów, z Lewisem i debatami przy kominku, fajce i procentach, gdzie czytywali swoje utwory. W filmie widzimy zatem jedynie dziecięcą relację, która przetrwała aż do okresu studiów, być może wpływała na Tolkiena, rozwijając jego wyobraźnię, nie temperując jej. TCBS na pewno stanowi tu ciekawy wątek, bo dzięki niemu widzimy jak marzenia chłopięce, ich ambicje, potem zniszczyła wojna, a czasem wcześniej również ich środowisko.

I tu dochodzimy do najciekawszych w tym filmie moim zdaniem scen z pola walki. Nie tyle pokazujących bohaterstwo, ale totalne zagubienie w otaczającym go okrucieństwie, koszmar wojny, okopową gorączkę, przerażenie, że oto człowiek jest bezradny wobec potęgi z jaką przyszło mu się zmierzyć. Wizje, odwołujące się do scen, które potem znamy z kart książki robiły największe wrażenie, choć chyba stanowią spore uproszczenie, bo przecież „Władca Pierścieni” nie powstał jako reakcja na traumę wojenną.

I w sumie tyle. Film poprawny, bez jakiegoś oszałamiającego pokazu zdolności aktorskich, dla tych którzy niewiele widzą o Tolkienie może pojawi się kilka ciekawych wątków (choćby fascynacje baśniami, krwawymi legendami i zamiłowanie do tłumaczenia dawnych, zapomnianych języków), które pozwolą zrozumieć lepiej jego twórczość.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: www.imperial-cinepix.com.pl