Norwegia od trzech lat jest naszym obowiązkowym punktem programu letnich wyjazdów. Tym razem padło hasło Lofoty. Niedowierzanie, że na północy, ponad kołem podbiegunowym czekają na nas rajskie, rozległe plaże, biały piasek i lazurowa woda, mieszało się z ekscytacją i nadzieją, że rzeczywistość nie odbiega od zdjęć z przewodnika.

Wyruszyliśmy samochodem z Oslo, a następnie promem dopłynęliśmy na zachodnią część archipelagu, do ostatniej wioski o najkrótszej na świecie nazwie „? „. Magia zaczęła się kilka godzin wcześniej. Obserwując jak zachód słońca płynnie przechodzi we wschód, przeżyliśmy najkrótszą noc naszego życia, a w zasadzie jej brak.

Lofoty w przewodniku porównane były do Tatr wysokich zanurzonych w wodzie. I coś w tym jest. Spędziliśmy 4 dni na eksplorowaniu górskich masywów, wiosek rybackich na palach, jezior i zachwycających plaż. Lofoty to tak naprawdę 7 wysp. Opływa je ocean Atlantycki a ostre szczyty zawdzięczają zlodowaceniu, które poszarpało linie brzegową i nadało im tak unikalny wygląd.

Wyspy nie zawiodły, ale największy zachwyt wzbudziły w nas zdecydowanie plaże. Puste, ogromne, otoczone górami, obmywane krystaliczną wodą – tak wygląda raj na ziemi.

Tekst i foto: Aneta Popławska