Kontynuacja „Dożywocia”, które w zadziwiający sposób zyskało status książki kultowej to kolejna porcja groteski, bardzo specyficznego humoru i klimatów paranormalnych, ale w bardzo swojski sposób oswojonych 🙂 Tu nawet wywoływanie duchów z zaświatów przyprawia raczej o ból przepony, niż o dreszcz przerażenia. To chyba wszystko dlatego, że coraz bardziej przyzwyczajamy się do tej przedziwnej menażerii i dochodzimy do etapu gdy nic już nie dziwi. Jeżeli Lichotka, czyli dziwne domiszcze, które odziedziczył pisarz Konrad Romańczuk, miało klimat tajemnicy, domostwa, które w cudowny sposób mogło się „rozciągać”, teraz będzie dużo bardziej „przyziemnie”.
Życie już takie jest, że czasem potrafi dać w kość i jeżeli na czas się nie otrząśniemy z depresyjnych nastrojów, będziemy wszystkim odbierać radość istnienia. Nie dość, że nowe domostwo jest ciasne, jest w nim dużo mniej miejsca, to i nagle okazuje się, że dusz do zamieszkiwania razem z Konradem się jakby namnaża w tempie zastraszającym.
Wśród dawnych znajomych nie ma jedynie poety, ale i on powróci pod koniec powieści. Cała reszta inwentarza, czyli m.in. Licho (anioł o charakterze dużego dziecka), stado różowych królików, kotka, będą musieli się zmieścić pod dachem razem z Konradem i ich nowym gospodarzem, czyli Turu Brząszczykiem, facetem o wielkim sercu i wyglądzie dzikiego wikinga. Dorzućcie do tego jeszcze widma trzech żołnierzy Wermachtu ukrywających się na strychu. Mało? To może jeszcze jeden anioł do kompletu? Tak! Konrad odkrył, że nie on jeden na świecie posiada anioła stróża i dość nieroztropnie zgodził się na przyjęcie pod swój dach kolejnej istoty z niebios, jednak o jakże innym charakterze niż dobrotliwe Licho. Tsadkiel – anioł skromności i sprawiedliwości potrafi być tak upierdliwy i zasadniczy w próbach kierowania losem swoich podopiecznych, że wszystkich wprawia w załamanie nerwowe, kompleksy i totalną niemoc.
To już wszyscy? Bynajmniej!
Na scenę wkroczy jeszcze agentka literacka Konrada i to bynajmniej nie sama, a towarzystwo wpadnie na iście piekielny/idiotyczny/genialny w wariactwie pomysł, by może za gotówkę przyjąć jeszcze kolejne istoty paranormalne wszelkiego rodzaju. No bo skoro jakoś sobie radzą z tą gromadką, to przecież od przybytku głowa… Aj, jednak boli. I to jak cholera głowa boli. Nic nie układa się tak jak powinno, więzi przyjacielskie się rozpadają i chyba jedynie dzięki dobrotliwemu wikingowi wszystko jako tako się trzyma w kupie. Konrad bowiem ma doła. Wkurza wszystkich (czytelników też). Nie widzi tego co ma wokół siebie, pogrąża się w rozpaczy, myśli jedynie o stertach rachunków, niemocy twórczej, kolejnych problemach i najchętniej nie wstawałby z łóżka. Jeżeli dla faceta jedyną radością życia jest wyjazd raz na tydzień na zakupy do Tesco, to jest z nim naprawdę źle. A skoro odpycha od siebie własnego anioła, to ten choćby nie wiem jak się starał, nic nie zmieni.
Jak sami widzicie Konrad tym razem mocno doświadczy „uroków” dożywocia na karku. W całym jednak tym galimatiasie, problemach i awanturach, jak to zwykle u Marty Kisiel bywa, nie zabraknie dużej szczypty absurdu i humoru. Jedni trzaskają drzwiami i się obrażają, a inni w tym czasie lepią pierogi lub pieką pierniki, bo przecież nic tak nie poprawia humoru i nie zbliża jak wspólnota przy stole. Nawet jeżeli spędzasz Wigilię z utopcem i widmami szwargoczącymi po niemiecku. Oj miesza w życiu bohaterów ta siła niższa, miesza strasznie.
Nie wiem czy wszyscy odnajdą się w tych dziwnych klimatach (Pratchett też nie wszystkich bawi), ale ja to kupuję bez zastanowienia i wołam o więcej! „Siła niższa” to kolejna dawka pokręconych scen, dialogów i pomysłów, zwariowanego humoru i ogromnej dawki ciepełka. Takiego przyjaznego, domowego, które poprawia humor, przywraca wiarę w ludzi, wlewa nadzieję do serducha.
Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl