To już drugie wydanie „Dożywocia”, poszerzone o premierowe opowiadanie osadzone w tym samym otoczeniu, choć z innymi bohaterami. Czemu warto podkreślić, że to kolejne wydanie? Bo to powieść w pewien sposób kultowa, wieści o niej podawali jej czytelnicy, zarażając nią kolejne osoby, które polowały na swoje egzemplarze, płacąc nawet czasem czterokrotność ceny okładkowej. I choć rok temu ukazała się jej kontynuacja to apetyty fanów Marty Kisiel nie zostały nasycone, a nakład wznowienia znika niczym świeże bułeczki.
Kto spróbuje, ten zrozumie. Choć byłem sceptyczny, kuszony przez różnych znajomych blogerów i ich wpisy sięgnąłem po „Dożywocie”. I teraz z wcale nie mniejszą przyjemnością przeczytałem ją po raz drugi. Ta książka bawi i zachwyca.

Bawi wymyślonymi postaciami, ich wzajemnymi relacjami, dialogami i językiem, jakim autorka buduje czasem bardzo zadziwiające zdania, komentując wydarzenia a to z punktu widzenia ślepego losu, a to różnych postaci, które próbują się z nim zmagać.

Zachwyca pomysłem. Dość prostym, ale nie trzeba wymyślnej akcji, by polubić bohaterów i niecierpliwie wyglądać dalszego ciągu ich przygód. Tak, ja też dołączyłem do fanklubu Kisielu z Kłulika. Chcę więcej! Mieszkańców Lichotki pokochałem całym sercem.

Czemu? Nie pytajcie. Bo to bardzo osobiste, subiektywne i powiedziałbym, że chyba nawet nieracjonalne. Jak można uznać za ciekawych i zabawnych bohaterów takich jak np. Licho – anioł stróż, który ma alergię na własne pierze i wciąż je sobie wyrywa, lata w bamboszkach z gołym tyłkiem po domu, zachowuje się trochę jak dziecko, a nie jak istota niebieska, która ma nad nami czuwać. Krakers, czyli potwór z otchłani ośmiornicopodobny, zamieszkujący ciemne zakamarki i będący połączeniem gospodyni domowej, babci i kucharza, który potrafi wyczarować coś z niczego czy też widmo poety, który przed blisko 200 laty popełnił samobójstwo z miłości i tuła się biedaczek teraz po świecie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca, wzdychając, tworząc… Toż to jakiś kabaret i degrengolada, a nie poważna literatura. Do tego dodajcie jeszcze cztery utopce, które zwykle okupują łazienkę, różowego królika o wybitnie perfidnych i złośliwych intencjach, nimfę drzewną, kotkę Zmorę, uwielbiającą wbijać się pazurami w głowę. Nie… To nie może być normalne domostwo. I rzeczywiście takim nie jest.

Stare domostwo z różnymi wariacjami na temat gotyku, położone na totalnym odludziu i do tego z takimi sublokatorami, których pozbyć się nie da – nie wiem czy ktokolwiek, zdając sobie sprawę z tego co przyjmuje, zgodziłby się na taki spadek po dalekim krewnym. Konrad zrobił ten błąd. Można go tłumaczyć chyba tylko tym, że miał nadzieję na sprzedaż i szybki zarobek. No i że uciekając od poprzedniego związku i tempa życia w mieście, szukał choćby chwilowego wyciszenia, by w spokoju skończyć swoją kolejną książkę.

Wyciszenia bynajmniej nie znalazł. A jak mu się ułożyły relacje z mieszkańcami Lichotki i co dalej z tym domostwem, tego już zdradzać nie będę. Powiem tylko tyle – naprawdę rzadko kiedy przy lekturze dobywa się ze mnie taki rechot. I naprawdę nie bardzo potrafię wyjaśnić co tak naprawdę w tych scenach, dialogach i pomysłach mnie urzekło. Akcja przecież nie ma jakiegoś zawrotnego tempa, niektóre postacie są jakieś takie przerysowane (ekolodzy, panowie z komitetu obrony moralności), a część żartów się powtarza. Za to zwykle na następnej stronie zawsze znajdowałem jakąś perełkę, przy której gęba znowu zaczynała się śmiać i wcale nie miałem ochoty lektury odkładać. Wystarczy spróbować sobie wyobrazić niektóre sytuacje i już człowiek ma banana na twarzy. Gotyk, romantyczna proza, anioły, siły natury, ciemne moce, a wszystko w naszym, swojskim sosie, gdzie z czasem nawet to co nadnaturalne powszednieje. Klniemy pod nosem na taki spadek, padamy na nos ze zmęczenia, szarpiemy się z różnymi kłopotami, ale gdy tylko coś zagrozi bezpieczeństwu tej gromadki… Oj, lepiej nie próbować tego robić.

Marta Kisiel stworzyła cudownie groteskową, klimatyczną historię, pełną humoru i ciepła.
I choć „Szaławiła”, czyli dodatkowe opowiadanie, które weszło w skład drugiego wydania „Dożywocia” może nie ma aż tyle humoru, to czaruje w podobny sposób. Wracamy w miejsce, w którym stała kiedyś Lichotka, z nową bohaterką, która kupiła tę działkę i chce budować tu dom. Po wielu latach wojaży, szwendania się po świecie, chce zapuścić korzenie. Ale właśnie na odludziu, w kontakcie z naturą, bez cywilizacji, za to z dużą dawką świętego spokoju. Tym razem w centrum są postacie kobiece, ale to nie znaczy, że na horyzoncie nie będzie również mężczyzn. Marta Kisiel potrafi umiejętnie opisać rozterki uczuciowe – nie jest ckliwie i romantycznie, ale na pewno nie jest też prymitywnie, jak to teraz modnie w różnych erotykach dla pań. Nie zabraknie i tym razem dziwnego towarzystwa, które w dość naturalny sposób awansuje do miana domowników i członków rodziny. Czyżby szykował się trzeci tom „Dożywocia”? Kto tym razem zachichocze nad losem i zamierzeniami bohaterów – była już siła wyższa, siła niższa, to teraz…?

Jakoś jeszcze nie trafiłem na nikogo, kto po przeczytaniu tej książki, nie wspominałby jej z przyjemnością. A najczęściej kończy się to tym, że kolejna osoba dołącza do fanklubu Ałtorki (tu nie ma literówki). Sprawdźcie sami.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl

Zapisz

Zapisz

1 KOMENTARZ