Zapchane szpitale, oddziały ratunkowe, bezradni lekarze, ludzie umierający z powodu wirusa grypy w kilka dni od zarażenia, komunikaty nadawane w telewizji, by ograniczyć wszelkie wyjścia z domu, by pracodawcy dali możliwość pracy zdalnej.

Dziś to wszystko dobrze znamy, ale latem roku 2019 jeszcze to wszystko było w zakresie fantastyki, a tu proszę – czyta się powieść Guzowskiej trochę jako proroctwo. I żeby było śmieszniej, objawy są grypowe, ale nie chodzi przecież o wirusa grypy, a o coś dużo bardziej groźnego. Być może gdybyśmy wszyscy świadomi zagrożeń, słuchali się zaleceń lekarzy i szczepili się, by uzyskać nie tylko indywidualną, ale i społeczną odporność, zagrożenie byłoby mniejsze. Skoro jednak takie mamy czasy, że każdy uważa się za eksperta, a Internet jest dla wielu lepszym źródłem wiedzy niż naukowcy i lekarze, to i tą mądrość zbiorową nie jest łatwo. Głupota nas zabija, a prawa do wolności wyboru staje się ważniejsze niż zdrowie i życie.

Niby fabuła „Roku szczura” jakoś bardzo nie porywa, to fragmenty z antyszczepionkowcami, z opisami tego jak rozwija się sytuacja, wywołują ciarki na plecach. Czy łatwo było przewidzieć to co wydarzyło się w ostatnich dwóch latach? Protesty, teorie spiskowe, ignorowanie lekarzy i szczepionek, wygłaszanie własnych opinii jakby miały one większą wartość niż to co mówią ludzie nauki?

Paczka przyjaciół studiujących archeologię (no bo cóż by innego u Guzowskiej), rozchodzi się w różne strony i spotyka się ponownie po dwudziestu latach, przy okazji pogrzebu żony jednego z nich. Zwykłe pogaduchy, co u kogo słuchać, na pewno już nie ma tej więzi jak przed laty, jednak pojawia się coś co sprawia, że znowu zaczynają krążyć bliżej siebie. Śmierć kobiety była wypadkiem, czy też ma jakieś inne, bardziej tajemnicze przyczyny? To pytanie postawione przez jedno z nich, zaczyna prowadzić ich w stronę, która pełna jest niespodzianek i zagrożeń ich własnego życia. Prywatne śledztwo okazało się przebijaniem się przez sporą ilość tropów prowadzących donikąd, a zakończenie może trochę zdziwić.

Niby nie ma nic super zaskakującego i wciągającego, akcja trochę się ślimaczy, więcej jest westchnień do ukochanej niż intrygi (no ale to też ma uzasadnienie, bo to książka o tym jak obsesja może doprowadzić do zbrodni), mimo wszystko przeczytałem z ciekawością. Prywatne śledztwo okazało się przebijaniem się przez sporą ilość tropów prowadzących donikąd, a zakończenie może trochę zdziwić. A kawałki „pandemiczne” czytałem ze zdumieniem, tak bliskie były tego co przeżywaliśmy już pół roku po wydaniu książki.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl