„Ludzkie zoo” to książka, która jest równie mroczna, krwawa, a jednocześnie ma w sobie dużo piękna. Marek Krajewski przyzwyczaił nas już trochę do swojego stylu, czyli literacko wysmakowanych opisów, ale pełnych różnych obrzydliwości. Tak wyszukany, bogaty język
i najmroczniejsze pokłady człowieczeństwa. Przemoc, bród, okrucieństwo oddane tak,
że chwilami aż ma się ochotę odłożyć książkę. A w tym wszystkim Mock, czyli glina, któremu pozostał w sercu jakiś jeszcze kawałek wrażliwości. Choć na co dzień zmaga się
z przestępcami, półświatkiem i zyskał grubą skórę, to czasem zdarza się, że potrafi nawet zaryzykować własne życie, by zapewnić komuś lepszy los, uratować czyjeś życie.

Chronologii można się było doszukiwać w początkowych tomach, teraz powrót do tego bohatera oznacza, że cofamy się daleko do początków jego kariery. Ale już pierwszy tom pokazał, że to była dobra decyzja i autor wbrew wcześniejszym deklaracjom, wciąż ma sporo czytelnikom w tej formule do opowiedzenia.


Tym razem przenosimy się do roku 1914, gdy Eberhard jest prostym policjantem, który jednak już został zauważony i zaczyna szkolenie w tajnych służbach. Jeszcze nie ma tyle kasy i możliwości, by prowadzić życie jakie kojarzymy z pierwszych tomów o Mocku,
ale już czuć w nim to miłość do dobrego jedzenia, do wygody, ale i luksusu (te trzewiki!). Chyba nie ma też jeszcze aż tyle goryczy w sobie w sprawach sercowych, ba, nawet ma ochotę się oświadczać. I to właśnie uczucie do kobiety i chęć pomocy w jej kłopocie wepchnie tym razem Mocka w niezłe kłopoty. Najpierw ledwie ujdzie z życiem gdy zobaczy to czego nie powinien, a potem z przerażaniem uświadomi sobie, że jego śledztwo mało kogo interesuje. Nawet gorzej, raczej nikomu nie zależy, by sprawa ujrzała światło dzienne. O ile ciarki przechodzą na samą myśl o tym, że we Wrocławiu, w XX wieku, ludzie przychodzili do zoo, by oglądać „dzikich”, to wykorzystanie kobiet z Afryki, by stworzyć sobie dom publiczny dla klientów o wyrafinowanych i niekoniecznie konwencjonalnych upodobaniach, budzi grozę. Krajewski wychodząc od autentycznych zdarzeń z życia miasta, próbuje jak to zwykle on, zejść głęboko w mrok, pokazując do czego zdolny jest człowiek.

Sama historia, ponownie (bo i przy Popielskim się to już zdarzało) rozpięta w dość szerokich ramach czasowych, może nie jest jakoś bardzo sensacyjna, zamiast rozwiązywania zagadki, często jest po prostu walka o życie, ale i tak czyta się to wybornie.
Wrocław. Afryka. Berlin. Podróż do jądra ciemności jest jednak geograficzna, a raczej ma naturę moralną i psychologiczną. Bo piekło można stworzyć wszędzie.
„Ludzkie zoo” to kryminał retro, a może raczej klasyczna powieść noir i dowód na to,
że warto było dać szansę Mockowi na powrót po kilku latach nieobecności.

Tekst: Robert Frączek www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak www.miluna.pl