Mam wrażenie, że oglądając ostatnie filmy Wooody’ego Allena wciąż oglądam tę samą historię. Zmieniają się widoczki, sami aktorzy, ale dylematy bohaterów są identyczne – jak rozpoznać prawdziwą miłość, szczęście, jak przestać tkwić w sytuacji, która jakoś nas ogranicza.W porównaniu z innymi komediami romantycznymi na pewno jego produkcje wyróżniają się ogromnie na plus: inteligentne dialogi, niebanalne sytuacje, specyficzny humor, ale niestety równie szybko się o nich zapomina jak i o większości produkcji z tego gatunku. Niestety nie zawsze udaje mu się też uniknąć kiczowatych zakończeń – tym razem niestety dla mnie to było spore rozczarowanie.

Ogląda się to bardzo miło, film jest lekki, ma niezłe tempo i zaskakująco sprawnie reżyser odnalazł sposób na opowiedzenie historii o bardzo młodych bohaterach bez poczucia zażenowania u widza.

Czujemy, że to zupełnie inny typ studenta niż w kinie popularnym, że Allen nadaje im masę swoich własnych cech i wkłada własne słowa, ale jednocześnie wierzymy, że takie dylematy we współczesnym świecie może ktoś przeżywać. Nie tylko fascynację jakimś reżyserem, jego twórczości i powtarzanie bzdurnych opinii krytyków jako prawdy objawionej, ale również cynizm wobec całego tego blichtru, czerpanie radości z prostych rzeczy.

Najmocniejszą stroną filmu dla mnie był Gatsby (Timothy Chalamet) – choć może nie rozbawiał nas tak bardzo jak wątki z jego dziewczyną Ashleigh (Elle Fanning), to właśnie w nim wyczuwało się to wszystko co jest tak charakterystyczne dla filmów tego reżysera i za co go kochamy. Że przegadane? Przecież właśnie o to chodzi!

Plus oczywiście cała plejada znanych aktorów w rolach drugoplanowych – oto Nowy Jork ze swoją elitą, równie nękaną problemami i paranojami co i Hollywood.

Mimo tytułu, jest w tym filmie dużo świeżości i optymizmu. A więc nie bójmy się tego deszczu!

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Źródło zdjęć: Kino Świat