Autor w Polsce już znany i dość lubiany, a jak sięgam po niego po raz pierwszy i nie ukrywam rozczarowania. Może trafiłem na powieść, która po prostu była inna, słabsza od poprzednich? Podobno to początek nowego cyklu i chyba będę go omijał z daleka, chyba że ktoś mnie przekona, że autor zmienił styl. „Patrz, jak spadam” bardziej przypomina dramat psychologiczny niż kryminał. To książka przegadana, w której cała akcja ginie w masie wspomnień, dylematów psychologicznych postaci oraz ich wyrzutów sumienia.

Od początku trochę się jej obawiałem – dla każdego rodzica przecież obawa przed utratą dziecka jest jednym z największych koszmarów, a tu właśnie zaginięcie 17-letniej córki jest początkiem wydarzeń i spina wszystko w całość. Emma dostała zgodę swoich rodziców na wyjazd z koleżankami na Majorkę, to miał być taki oddech wolności, dowód zaufania, pierwsze wakacje na totalnym luzie. I to w takich okolicznościach przyrody. Jednak to nie tylko piękna wyspa, słońce i woda, ale również miejsce, które kusi innymi „atrakcjami”.

I tak poznajemy Tima Blancka, który po zaginięciu córki przybył na Majorkę i już tu został, wciąż licząc na znalezienie jakiegoś śladu jej życia. Minęły 3 lata, rozpadło się jego małżeństwo, on sam funkcjonuje trochę jak zombie, choć wszyscy namawiają go żeby odpuścił. Żeby mieć za co przeżyć, pracuje jako prywatny detektyw, śledząc niewiernych małżonków, czy wymuszając zwrot długów. I właśnie jedna z takich spraw, okaże się na tyle angażująca, że wciągnie go bez reszty, sprawi, że z polującego sam stanie się zwierzyną łowną.

To obraz Majorki mało sympatyczny – obok wspaniałych willi i hoteli, biedne dzielnice, brak prądu i wody, obok blichtru imprez, ich drugie dno, czyli masa pijanych, prostytucja, narkotyki. I wszechobecna korupcja, w którą wciągnięta jest nawet policja. Coś czego nie widzimy na pierwszy rzut oka jako turyści, on poznał od podszewki. Prowadzi własne śledztwo, ale raczej powiedziałbym, że szarpie się zarówno emocjonalnie, psychicznie, jak i jeżeli chodzi o działania, które są mało skoordynowane i przemyślane. Tak jakby balansując między poczuciem straty, a uporem że jeszcze jest nadzieja, dążył tak naprawdę do samodestrukcji.

Zmiany narratora, perspektywy czasowej, jakieś niejasne wizje i sugestie co do biegu wydarzeń, raczej utrudniają lekturę niż wnoszą cokolwiek istotnego. Jak dla mnie niestety lektura dość przegadana i „zamulająca”, cała frajda gdzieś ucieka z czytania po drodze.

Tekst: Robert Frączek, www.notatnikkulturalny.blogspot.com
Foto: Ewa Milun-Walczak, www.miluna.pl